Le Mans Bloody Hell! – recenzja filmu „Le Mans ’66”

Szeroko rozumiane kino sportowe, oparte na zarówno prawdziwych wydarzeniach, jak i tych, które rodzą się od zera w głowach scenarzystów, wbrew pozorom nie gustuje w historiach wielkich mistrzów, potwierdzających swoją dominację przez długie lata. Widzowie na całym świecie pokochali przecież nie championa - Apollo Creeda, a ucierającego mu nosa boksera-amatora Rocky’ego Balboę, a bohaterem jedynego kinowego filmu fabularnego o skokach narciarskich nie został ani Matti Nykänen, ani Adam Małysz, a tytułowy “Eddie zwany orłem” czyli Anglik Eddie Edwards, który nigdy nie zdobył w Pucharze Świata nawet punktu. Chociaż dzieło Jamesa Mangolda w wielu krajach pojawiło się pod tytułem “Ford vs. Ferrari”, dominujący w latach 60-tych w wyścigu Le Mans zespół Ferrari został tu zepchnięty do roli wielkiego rywala, a twórcy skupili się na zbudowaniu portretu outsidera, który był gotów symbolicznie zakończyć lata świetności włoskiej ekipy, wygrywając najbardziej prestiżowy wyścig w Europie.

Tytułowa walka między stajniami Enzo Ferrariego (Remo Girone), a Henry’ego Forda (Tracy Letts) toczy się na torze słynnego dwudziestoczterogodzinnego wyścigu w Le Mans, jednak fabuła rozpoczyna się w czasie i miejscu mocno nieoczywistym. Są to wczesne lata 60-te, kiedy to młodzi menedżerowie największego wówczas producenta samochodów w Ameryce, przekonują prezesa firmy do nowej wizji sprzedaży, tłumacząc, że mimo iż większość kierowców przemierza swoje codzienne trasy Fordami, to ich samochody nie budzą takich emocji, jak dominujące w sportach motorowych włoskie pojazdy. Flagowymi produktami marki są wówczas rodzinny sedan Ford Falcon czy niewielka Cortina, poza nimi typowo transportowe samochody serii E i F, jednym słowem nic, czego podobiznę nastoletni chłopiec chciałby sobie powiesić nad łóżkiem. Nieco ciekawszą propozycją wydawał się wówczas kabriolet – Thunderbird, jednak również on nie mógł się nawet porównywać z pięknymi i niesamowicie szybkimi Ferrari serii 250.

Henry Ford podszedł do pomysłu pracowników z rezerwą, ale możliwość wprowadzenia niezbędnej świeżości do rodzinnego biznesu oraz, co najważniejsze, wyjścia z cienia wielkiego ojca przemówiła do jego wyobraźni. Kiedy, na skutek kilku zaskakujących decyzji biznesowych, młodzi gniewni pracownicy korporacji otrzymali zielone światło na swój autorski projekt, niczym Frodo Baggins z opowieści Tolkiena, rozpoczęli kompletowanie drużyny. Naturalnym wyborem na szefa całego projektu stał się jedyny Amerykanin, który wygrał wyścig w Le Mans, nie jadąc bolidem ich rywala z Półwyspu Apenińskiego. Był nim grany przez Matta Damona Carroll Shelby, który na kilka lat przed wydarzeniami z filmu Mangolda porzucił zespół Aston Martina ze względów zdrowotnych i utrzymywał się ze sprzedaży i modyfikowania samochodów w Kalifornii, a swoją tęsknotę za wyścigami zabijał jako menadżer i trener swojego przyjaciela Kena Milesa (Christian Bale), wraz z którym niejednokrotnie zwyciężał w amatorskich wyścigach. Shelby nie widział bez Brytyjczyka najmniejszych szans na powodzenie w wyścigu, nie tylko ze względu na jego umiejętności za kierownicą, ale również niesamowity talent i zaangażowanie jako konstruktora i mechanika. Miles natomiast nie mógł sobie pozwolić na odmowę, ze względu na trudną sytuację materialną swojej rodziny, więc panowie byli na siebie skazani.

Chcąc nie chcąc bohaterowie spędzali długie dni i noce w hangarze świeżo otwartej firmy Shelby-American i na przylegającym do niego torze treningowym. Wszystkie dziejące się tam sceny pozwoliły idealnie sportretować coś, co chociaż wydaje się oczywiste, często umyka twórcom podobnych filmów: symbiozę kierowcy z jego pojazdem. Można pół żartem powiedzieć, że do tej pory w kinie tę jedność w tak znaczący sposób pokazywały jedynie pixarowskie “Auta”, jednak ciężko nie zauważyć różnic w fizjologii Christiana Bale’a i ZigZaga McQueena. Ujeżdżający kolejne wersje Forda GT Ken może przypominać widzowi postać kowboja próbującego okiełznać wierzgającego konia, by za chwilę zachowywać się niczym saper, wyczekujący każdego tyknięcia mogącego być sprawą życia lub śmierci. Samo nasłuchiwanie pracy silnika może być nie elementem pokazującym nam wiedzę i podejście kierowcy, ale również zajęciem dla widza, który w miarę z rosnącym zaangażowaniem w obraz reżysera “Logana” coraz lepiej słyszy kiedy silnik zaczyna pracować na zbyt wysokich obrotach, a kiedy z kolei niepotrzebnie wytraca moc, co oczywiście jest przede wszystkim zasługą fenomenalnej pracy wykonanej przez techników odpowiedzialnych za dźwięk.

Innym elementem technicznym, którym z pewnością zachwyceni będą wszyscy fani motoryzacji, jest imponujący zbiór samochodów z epoki. Część z nich została wypożyczona z wystawy muzeum wyścigów w Le Mans, inne, zazwyczaj pojawiające się na ekranie tylko przez chwilę były odpowiednio przygotowanymi replikami stworzonymi na bazie nowszych pojazdów. Niezależnie jednak od stopnia autentyczności bolidy pozwalają nacieszyć oko, a scena samego wyścigu jest wspaniałą rozrywką dla każdego, kto design wyścigowych samochodów traktuje jak jedną z dziedzin sztuki.

Aspektem, w którym “Le Mans ‘66” różni się od kultowych produkcji kina sportowego, jest samo podejście do rywalizacji. W dziele Mangolda nie znajdziemy klasycznej narracji, w której wola walki, sumienny trening i hart ducha pozwalają pokonać każdego rywala, Scenarzyści nie zapominają, że każdy wielki sport to przede wszystkim biznes. A tutaj za sprawą przeróżnych uprzedzeń, relacji czy kontaktów może się okazać, że nawet jeśli będziesz najlepszy, możesz mieć trudność z samym wzięciem udziału w zawodach. Miles swoim charakterem niestety kontaktów biznesowych nie ułatwia. To prosty facet zaciągający mocno wyspiarskim akcentem, przywodzący na myśl dzieła Guya Ritchiego czy “Trainspotting” Danny’ego Boyle’a, do tego nigdy niegryzący się w język, a na domiar złego nieszczególnie zadbany, przez co traktowany przez magistrów ekonomii pod krawatami, jak osoba godząca w wizerunek firmy. Trzeba przyznać, że rola kontrowersyjnego kierowcy została przez Bale’a odegrana znakomicie, a na tle przyzwoitej, ale niczym niewyróżniającej się kreacji Matta Damona oraz innych odtwórców o dużo uboższym warsztacie sprawia wrażenie prawdziwego majstersztyku.

Le Mans ‘66” w przeciwieństwie do “Manchester by the Sea”swoją mocną pozycję na Oscarach zawdzięcza w dużej mierze kategoriom technicznym, widzę w nim duchowego następcę nominowanego trzy lata temu filmu Kennetha Lonergana . Obydwa fabularnie zdają się bardzo proste, jednak kiedy głębiej wejdziemy w relacje między bohaterami, zobaczymy jak złożone i skomplikowane życiorysy udało się zbudować ich twórcom. W obydwu dziełach kluczowe jest również to, jak dużo postaci w sobie duszą. Dzieje się tak zarówno między zaciętymi biznesowymi wrogami w osobach Forda i Ferrariego, którzy oczywiście nie mogą zdradzić swoich realnych planów, po stronie kolegów z korporacji rywalizujących między sobą w nieustannym wyścigu szczurów, ale również między Milesem i Shelbym, którzy, mimo przyjaźni, mają bardzo skomplikowaną relację i spory problem z mówieniem o uczuciach, chociaż bez końca potrafią między sobą debatować o zawiłościach konstrukcji maszyn. Życie rodzinne Kena również zostało ukazane z należytą uwagą. Twórcy pokazali nam zarówno pełną miłości, ale też również problemów i strachu relację z żoną – Mollie (Caitriona Balfe) oraz szczególną więź z zapatrzonym w ojca jak w obrazek synem Peterem (Noah Jupe).

Na długo po seansie nie mogę wyjść z zachwytu nad mnogością poruszonych w tym pozornie prostym dziele problemów i plątaniną nieoczywistych relacji między bohaterami, ale niestety scenariusz ma również swoje wady. Największą z nich bez wątpienia jest to, jak instrumentalnie została potraktowana prawdziwa historia udziału Kena Milesa w rajdzie Le Mans, którą twórcy zmienili, by nadać obrazowi bardziej dramatyczny wydźwięk, co zauważy praktycznie każdy widz, który poświęci kilka minut na sprawdzenie podstawowych informacji o bohaterach. Braki historyczne oczywiście kładą się na filmie Mangolda cieniem, ale biorąc pod uwagę zarówno wspomnianą już dramaturgię, budowę postaci, fenomenalne efekty i dźwięk, oraz tempo, które najzwyczajniej w świecie nie pozwala nam się nudzić nawet na chwilę, reżyserowi “Przerwanej lekcji muzyki” możemy to wybaczyć i rozkoszować się filmem, który z pewnością w swoim wąskim podgatunku na długie lata pozostanie niepodważalnym klasykiem.

Marcin Grudziąż
Marcin Grudziąż
plakat_le_mans

Le Mans ’66

Tytuł oryginalny: „Ford v Ferrari”

 

Rok: 2019

Gatunek: Biograficzny, Dramat sportowy

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: James Mangold

 

Występują: Christian Bale, Matt Damon i inni

Dystrybucja: Imperial – Cinepix

Ocena: 4,5/5