Konkurs Międzynarodowy 36 WFF

Warszawski Festiwal Filmowy zmierza już ku końcowi, a wszystkie nagrody przyznawane przez jurorskie gremia zostały rozdane. W tym roku postanowiłem niejako wejść w buty członka jury Konkursu Międzynarodowego i wybrałem się na seans każdego z filmów walczących o najważniejszy laur stołecznej imprezy.

Moim osobistym faworytem spośród tej selekcji nadal pozostał recenzowany przeze mnie (TUTAJ) brytyjski dramat „Duże chłopaki nie płaczą”, który cenię przede wszystkim za angażującą historię człowieka, całe życie borykającego się z psychicznymi skutkami maltretowania, jakiego doświadczył w dzieciństwie. Mam jednak świadomość, zwłaszcza po rozmowach z kolegami z redakcji, że wręczenie mu nagrody mogłoby być decyzją kontrowersyjną, chociażby, dlatego że w wielu aspektach technicznych dzieło Crowhursta nie zachwyca.

W międzynarodowym konkursie nie brakowało filmów, których nagrodzenie byłoby decyzją bezpieczniejszą. Z pewnością należą do nich dwa filmy sprawnie wykonane filmy gatunkowe: węgierski horror „Post Mortem” (recenzja TUTAJ), który mimo braku wysokobudżetowych efektów skutecznie kreuje atmosferę strachu, jaką można odczuwać w miasteczku opanowanym przez duchy i świadomie czerpie z dorobku gatunku oraz rumuński kryminał „Niezidentyfikowany” ściśle skupiający się na, stosunkowo prostej intrydze i sprawnie prowadzący ją do końca, przy użyciu kilku pomysłowych zwrotów akcji, bez wchodzenia na narracyjne mielizny i zbędnego poruszania wątków pobocznych.

Post Mortem
Post Mortem

Do najlepszych filmów festiwalu należały również dwie propozycje z krajów dawnego bloku wschodniego. Pierwszą z nich był zdobywca głównej nagrody Jury – „18 kiloherców”. To poruszający dramat o młodych chłopakach z Ałmatów, którzy zaczynają eksperymentować z narkotykami. Sharipov w przekonywający sposób buduje postaci głównych bohaterów, rozpad więzi rodzinnych pchających, potrzebę szukania akceptacji i po prostu brak lepszych rozrywek, pchający ich w stronę używek. Jednocześnie ani na moment nie stara nam się pokazać ich jako element patologiczny, raczej jak chłopaków takich jak każdy. Wyjątkowo udanym zabiegiem jest tutaj balansowanie na krawędzi jawy, snu i narkotycznego tripu, pozostawiające widza w niepewności co do widocznych na ekranie zdarzeń.

Drugim udanym filmem ze wschodu jest “Coj” portretujący nam śmierć legendy radzieckiego rocka Wiktora Coja oraz to jak z żałobą po nim radzili sobie ego najbliżsi, ale też fani, manager czy wreszcie mężczyzna, który kierując autobus, z którym zderzył się muzyk, przyczynił się do tragicznego wypadku. Aleksiej Uchitel pokazał widzom podróż ciała idola z Łotwy do miejsca pochówku w rodzinnym Leningradzie, podczas której każdy z żałobników przeżywał odejście Coja na swój sposób, a ich odczucia i podejścia niejednokrotnie ścierały się ze sobą w mniej lub bardziej bezpośredni sposób. Z historii bardzo szczególnego człowieka Rosjanin stworzył uniwersalny obraz o oswajaniu się ze śmiercią bliskiej osoby.

Coj

Ostatnim z filmów konkursowych, które moim zdaniem prezentowały wysoki poziom, jest francuski dramat „Do szaleństwa”, będący historią o dwóch siostrach, z których jedna cierpi na chorobę psychiczną. Reżyserka Audrey Estrougo umiejętnie sportretowała w nim relacje dwóch osób, która, chociaż przepełniona była problemami i konfliktami, często zmierzając wręcz w stronę nienawiści, przez cały czas motywowana była troską i siostrzaną miłością. Francuska w niezwykle plastyczny sposób obrazuje skomplikowane i bolesne relacje rodzinne oraz destrukcyjny wpływ próby ignorowania poważnej choroby.

Niestety zawiodły wielkie nazwiska. Peter Zelenka, Martin Šulík czy SABU zaprezentowali filmy co prawda autorskie i niepozbawione pomysłu, jednak zdecydowanie niewybijające się ze stawki na plus. 

 
Człowiek z zajęczymi uszami

Największym rozczarowaniem konkursu w moich oczach była “Magnezja” (recenzja TUTAJ), czyli jedyny polski film walczący o najważniejszy laur tegorocznego festiwalu. Do niewypałów należy również zaliczyć „Jesteśmy, jesteśmy blisko”, czyli rozwleczoną, niespójną i po prostu nieudaną próbę ukraińskiego slow cinema, które jednak broniło się, chociażby zdjęciami czy „Rodzinę Asada”, która okazała się przesłodzoną, cukierkową opowieścią o fotografie, który zrobił karierę, sprzedając rodzinny album, a potem odzyskując zdjęcia ze zgliszczy po tsunami, podnosił na duchu tych, którzy w tej katastrofie stracili członków rodzin czy dobytek. Dzieło to zostało co prawda docenione przez wyspecjalizowane w kinie azjatyckim jury NETPAC, ale ja się z tym werdyktem po prostu nie zgadzam. Podobnie z resztą jak z aż dwoma nagrodami, które uzyskała słowacko-czeska koprodukcja „Człowiek z zajęczymi uszami” (recenzja TUTAJ). 

Nie mam jednak wątpliwości, że zdania krytyków muszą być w jakiś sposób podzielone i cieszy mnie to, że bez wątpliwości mogę przyznać, iż Liana Ruokyte-Jonsson, Robert Gliński, Slávek Horák i Visar Morina podjęli mądrą decyzję w sprawie głównej nagrody, wędrującej do twórców kazachskiego „18 kiloherców”.

Marcin Grudziąż
Marcin Grudziąż