Powtórka z rozrywki – recenzja filmu „Kingsman: Złoty krąg”

Duch inżyniera Mamonia unosi się nad najnowszym filmem Matthew Vaughna. Brytyjski reżyser najwidoczniej wziął sobie do serca stwierdzenie, że najbardziej lubi się melodie, które już wcześniej się słyszało, ponieważ w "Kingsman: Złoty krąg" zaserwował historię doskonale znaną z pierwszej części.

Źle się dzieje w całym świecie. W wyniku skoordynowanego ataku znaczna część organizacji Kingsman znika z powierzchni ziemi. Znowu na barkach młodego Eggsy’ego (Taron Egerton) i wytrwale towarzyszącego mu Merlina (Mark Strong) leży ciężar uratowania dziesiątek milionów ludzi przed demonicznym planem grupy „Złoty krąg”, na której czele stoi tajemnicza kobieta o imieniu Poppy (Julianne Moore). Życie osobiste musi odejść na dalszy plan, kiedy to obowiązek wzywa do całkowitego poświęcenia na rzecz dobra ogółu. 

I tak ponownie widzowie wrzuceni są w wir wydarzeń rozwijających się w szaleńczym tempie. Wszelkie prawa fizyki czy poczucie dobrego smaku odchodzą na dalszy plan, by uwolniwszy wyobraźnię, twórcy mogli zaprezentować kolejną solidną dawkę pościgów, pojedynków oraz żartów wystrzeliwanych z prędkością karabinu maszynowego. Nie ma chwili na choćby moment oddechu, kiedy to tak niewiele czasu dzieli ludzkość od zagłady.

Problem polega na tym, że „Kingsman: Złoty krąg” nie oferuje niczego nowego względem pierwszej części. Te same chwyty montażowe oraz nieróżniące się niczym choreografie walk nie robią już takiego wrażenia, jak za pierwszym razem. Brakuje im świeżości i elementu zaskoczenia. Wprawdzie Vaughn niekiedy dociska gaz do dechy i stara się z większym rozmachem (np. podczas przygody w górach) inscenizować perypetie bohaterów, niemniej jednak nie zawsze mocniej znaczy lepiej. Poza tym sama zabawa kliszami kina szpiegowskiego już nie wystarcza. Kiedy to plejada gwiazd nie jest w stanie sobie poradzić z szytą grubymi nićmi fabułą, na jaw wychodzą niedostatki, które wcześniej nie zostały dostrzeżone li tylko dzięki jednej osobie.

Bo przecież nie byłoby tak dużego sukcesu pierwszej części, gdyby nie fantastyczna gra Colina Firtha. Wprawdzie brytyjski aktor dał sobie kolejnymi rolami przypiąć łatkę cynicznego dandysa, niemniej jednak w tej odsłonie za każdym razem prezentował się wyśmienicie. Nie inaczej było w filmie „Kingsman: Tajne służby”. Wypowiadane przez niego bon-moty czy repliki pod adresem agresywnych adwersarzy na tyle olśniewały ironią oraz inteligencją, że przykrywały absurdalność sytuacji, w jakich dane mu było się znajdować. Tymczasem po cudownym powrocie do żywych, w drugiej części pozostaje już tylko cień dawnej gwiazdy. Wina leży bardziej po stronie twórców i ich braku pomysłu na postać Harry’ego Harta, aniżeli aktora i jego zerowego zaangażowania, że lokomotywa tej serii straciła swój impet. 

Brak partnerującego Firtha oraz sam rozwój granej przez Egertona postaci sprawiły, że młody aktor nie do końca podołał postawionemu przed nim zadaniu. Eggsy nie skupia na sobie uwagi i gdy tylko obok niego pojawia się większa gwiazda, od razu schodzi na dalszy plan. Również jego osobiste problemy przestają być interesujące, co w przypadku głównego bohatera jest grzechem ciężkim. Vaughn w pierwszej części ciekawie rozgrywał konflikt pomiędzy jego dresiarskim usposobieniem a dobrymi manierami klasy wyższej, co pogłębiało portret psychologiczny młodego mężczyzny. Tymczasem w „Kingsmanie: Złotym kręgu” Eggsy nie ma już lustra, przed którym mógłby się przeglądać. Na dworze szwedzkiej pary królewskiej prezentuje się wyśmienicie, a wprowadzona amerykańska organizacja szpiegowska oraz jej przedstawiciele to za mało, by rozegrać bardziej angażujący konflikt. Pozostaje sam ze sobą, toteż nie pozostaje mu nic innego, jak tylko uratować damę z opresji i wdając się w kolejne mordobicie, uwolnić świat od karykaturalnego antagonisty.

Mimo że Julianne Moore stara się pójść śladami Samuela L. Jacksona i stworzyć postać zarówno siejącą grozę, jak również wywołującą uśmiech na twarzy, to jednak aktorka w sposób niezamierzony popada w autoparodię. Zresztą podobnie jak Channing Tatum, Halle Berry czy Jeff Bridges, którzy równie dobrze mogliby być zastąpieni innymi aktorami. Z tego gwiazdozbioru zdecydowanie najlepiej prezentuje się Pedro Pascal, umiejętnie balansujący pomiędzy powagą oraz pastiszem. 

„Kingsman: Złoty krąg” to kino rozrywkowe par excellence. Wprawdzie czasami reżyser stara się zahaczyć o poważniejsze tematy, jak narkobiznes czy człowiek i jego odpowiedzialność za własne czyny, niemniej jednak robi to na tyle powierzchownie, że nie ma to większego wpływu na odbiór filmu. Bardziej twórcy skupiają się na puszczaniu do widzów oka, graniu kliszami oraz stworzeniu karnawałowej atmosfery podczas zabawy kinem. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że po raz drugi usłyszany kawał nie śmieszy już tak samo. 

Henri Perruchot w jednej ze swoich książek przytacza przedziwną historię dotyczącą życia Henri de Toulouse-Lautreca. Otóż francuski malarz ponoć kilkukrotnie gościł w swojej pracowni Vincenta van Gogha. Za każdym razem Holender przynosił jeden ze swoich obrazów, i usadowiwszy się w dobrze oświetlonym miejscu, czekał na reakcję zgromadzonych. Wszyscy jednak woleli pić. Wybierali radowanie się zamiast poważnej rozmowy i umartwiania się w stylu van Gogha. Przodował w tym wciąż głodny nowych doznań Lautrec. Matthew Vaughn niewątpliwie podąża podobną drogą. W drodze do kinowego odjazdu odurza się swoimi wcześniejszymi produkcjami, dokonując autocytatu. Jego najnowszy obraz pokrzykuje jaskrawością barw oraz agresywną kreską. Nie zważając na innych, mknie przed siebie na złamanie karku, podczas gdy odświeżenie serii i delikatna zmiana formatu mogłyby być oczyszczające. Wpisując się bowiem w jeden schemat, odbiera sobie szansę na ponowne zaskoczenie widzów. Zwłaszcza że serwowany przez niego kotlet, mimo że odgrzewany, nadal zrobiony jest z niezłej jakości mięsa.

Marcin Kempisty
Marcin Kempisty
Kingsman

Kingsman: Złoty krąg


Rok: 2017

Gatunek: komedia

Twórcy: Matthew Vaughn

Występują: Taron Egerton, Julianne Moore, Colin Firth i inni

Ocena: 2,5/5