Przeminęło z wiatrem – recenzja filmu „Kamerdyner”

Gdy w 1975 roku Jadwiga Barańska jako Barbara Niechcic przemierzała płonący Kaliniec wspominając własne życiowe wybory, widzowie wiedzieli – mamy polskie „Przeminęło z wiatrem”. Rozłożoną na wiele dekad opowieść o odchodzeniu pewnej kultury w wyniku kluczowych wydarzeń historycznych, a przy tym wspaniały melodramat. Ponad 40 lat później podobne założenia towarzyszyły Filipowi Bajonowi przy tworzeniu „Kamerdynera”. I choć nie miał ani wybitnej literackiej podstawy, ani talentu tej skali, wreszcie ani budżetu Jerzego Antczaka, to można powiedzieć, że wyszedł z tego projektu obronną ręką.

Rzecz się zaczyna w 1900 roku od akcji porodowej kaszubskiej wieśniaczki. Po lekarza udaje się miejscowy aktywista polityczny Bazyli Miotke (Janusz Gajos). Po drodze okazuje się że potencjalny akuszer bawi właśnie na polowaniu, m. in. wspólnie z uzależnionym od alkoholu nauczycielem gry na pianinie (Łukasz Simlat), a także baronową Gerdą von Krauss (rewelacyjna Anna Radwan). Gdy świeżo upieczona matka umiera w połogu, Bazyli chrzci chłopca imieniem Mateusz, a baronowa bierze go na wychowanie do pałacu. Szybko dane nam jest do zrozumienia, że Mateusz to tak naprawdę bękart znanego z rozwiązłości barona Hermanna von Kraussa (Adam Woronowicz).

Film nie ma linii fabularnej w ścisłym znaczeniu tego słowa. Zamiast tego dostajemy zbiór wyrwanych scen pokazujących naszych bohaterów na tle różnych historycznych wydarzeń (zabory, I wojna światowa, plebiscyty niepodległościowe,  tworzenie się struktur II RP etc.). Okazuje się to nad wyraz udanym zabiegiem, bo pozwala przekrojowo poznać dwie grupy społeczne, o których dość rzadko aktualnie się mówi – Niemców, którzy nagle znaleźli się w Polsce oraz Kaszubów. W efekcie „Kamerdyner” działa zarówno jako opowieść o zmierzchu i ostatecznym upadku folwarczno-arystokratycznego, postfeudalnego systemu społecznego, jak i historia o rodzeniu się podskórnej nienawiści i brutalnej jej erupcji podczas II wojny światowej.

Trudno w tym miejscu oczywiście uciec od porównań do „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego. Bajon jeszcze ostrzej niż młodszy kolega po fachu podkreśla współwinę II Rzeczypospolitej za to, co nastąpiło później. Ba, więcej empatii wobec Niemca daje czerwonoarmiście niż warszawskiemu urzędnikowi. Twórca „Arii dla atlety” nie ogranicza się jedynie do szukania źródeł nienawiści w skali mikro, – między sąsiadami – wręcz przeciwnie: za pomocą trzech świadectw próbuje uchwycić drogi wpadania w szpony partii nazistowskiej.  

Eksplorowanie traum nazistowskich mordów idzie nam coraz lepiej. Bazyli Miotke (Janusz Gajos) tuż przed egzekucją

Niestety scenariusz „Kamerdynera” jest także jego poważnym problemem, a dzieje się tak z dwóch powodów. Po pierwsze bardzo tu czuć mnogość rąk, które dodawały swoje trzy grosze do efektu końcowego. Na ratunek trzem niedoświadczonym scenarzystom (dwóch debiutowało w tej roli, a trzeci ma raczej niechlubny wpis w CV w postaci „Układu zamkniętego”, gdzie właśnie scenariusz położył dobrze zapowiadający się film), przybył twórca „Rewersu” Andrzej Bart, po raz pierwszy w karierze występując w roli script-doctora. Chwilami obraz imponuje łatwością z jaką unika ekspozycji, zaufaniem pokładanym w tym, że widz zrozumie to, co ukryte między słowami, by za parę scen stać się boleśnie wręcz łopatologicznym. Przeszkadza także pozostawienie w finalnej wersji produkcji, linijek powstałych najprawdopodobniej jedynie na potrzeby zwiastuna (np. „A co jeśli po latach powiedzą, że wasza miłość to najpiękniejsze co wydarzyło się w tym budynku”). Podniosłe hasła, wypowiadane całkowicie w oderwaniu od reszty sceny, pozwalają jak mało co wytrącić widza skutecznie z transu.

Wzmiankowana przed chwilą „ich miłość” to uczucie łączące dorosłego już Mateusza (Sebastian Fabijański) i córkę hrabiostwa Maritę (Marianna Zydek). Niestety melodramatyczna historia wypada tu fatalnie, po części dlatego, że nikt chyba nie wiedział jak zabrać się za pisanie romansu. Po części wina to aktorów bo ten duet stanowi zdecydowanie najgorzej się prezentująca część obsady. Pewien dyskomfort powoduje też świadomość, że film nie ukrywa faktu, iż nasi kochankowie są tak naprawdę rodzeństwem i nawet zdają sobie z tego sprawę. Jedyną osobą której kazirodcze czyny przeszkadzają jest Kurt (Marcel Sabat), młodszy brat Marity. Efektem tego wszystkiego dochodzi do rzadkiej sytuacji, w której monumentalny dramat historyczny tylko by zyskał bez wątku miłosnego. Każde pojawienie się tej dwójki razem na ekranie zwiastuje nudę oraz flirt niczym z dialogów Anakina i Padme z “Ataku klonów”.

Smutni kochankowie i sztuczny uśmiech samotnego brata. Czyli ostatnie pokolenie wychowane w zaborze niemieckim.

Wizualnie, mimo niepowalającego budżetu około 15 mln zł (znacznie mniej, niż chociażby „Wołyń”, czy „Hiszpanka”), film prezentuje się rewelacyjnie. Łukasz Gutt maluje tu za pomocą kamery piękne pejzaże, nie boi się bawić wizualiami, szukać odważnych i nieoczywistych ujęć. Chociaż czasami w stylizacjach film popada wręcz w przesadę i balansuje na granicy kiczu, to nie można mu odmówić własnego stylu. Kostiumy są przepiękne, scenografie imponujące, a charakteryzacja na światowym poziomie. Nagrody techniczne powinny się posypać. Z charakteryzacją mam jednak mały problem. Bo chociaż postaci postarzane są świetnie, to jednak występują tu niekonsekwencje. Fabijański jakoś do wybuchu II Wojny światowej ma wizualnie koło 25 lat, by w 1945 r. wyglądać jak 65-latek. Z kolei Janusz Gajos najwyraźniej zaprzedał duszę diabłu, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że przez 45 lat wizualnie prawie się nie zmienia.

Ale to wszystko szczegóły, podobnie jak fakt, że chociaż Kaszubi rozmawiają  po Kaszubsku (i chwała im za to), to Niemcy mówią cały czas perfekcyjną polszczyzną. Kamerdyner jest wzruszający, interesujący i odważny. Realizacyjnie stoi na wybitnym poziomie, zwłaszcza zważywszy na budżet. Aktorsko (z wyjątkiem Zydek i Fabijańskiego) to prawdziwy koncert – Woronowicz, Radwan i Sabat z kreacjami życia; Gajos, Simlat, Szyc tradycyjnie nie zawodzą. Pozytywnie zaskakują w małych rolach Daniel Olbrychski, Krzysztof Matuszewski czy Diana Zamojska.

Chociaż hasło „polskie monumentalne kino historyczne” kojarzy się nam w III RP raczej z bolesnymi klęskami i tak zwanym oglądaniem ironicznym, to najpierw profesjonalna realizacja (fatalnego scenariuszowo i dramaturgicznie) „Dywizjonu 303”, a także triumfalny przykład „Kamerdynera” mogą zwiastować zmianę tej tendencji.

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Kamerdyner

Rok: 2018

Gatunek: historyczny, melodramat

Kraj produkcji: Polska

Reżyser: Filip Bajon

Występują: Sebastian Fabijański, Adam Woronowicz, Janusz Gajos i inni

Dystrybucja: Next Film

Ocena: 3,5/5