Gdyby miało nie być jutra – recenzja filmu „Jesteśmy gorączką” – WFF

Jednym Kolumbia kojarzy się z lasami równikowymi, innym z kawą czy narkotykami, a jeszcze innym ze znakomitą reprezentacją piłkarską, która w tym roku pozbawiła naszych rodaków złudzeń na udany mundial. Ciężko jednak znaleźć kogoś, kto pasjonuje się kolumbijską kinematografią. I nic w tym dziwnego, gdyż branża filmowa w tym kraju nie prezentuje się zbyt dobrze, czego dowodem może być chociażby fakt, iż w całej historii Oscara za film nieanglojęzyczny tylko raz nominację otrzymał tamtejszy kandydat, a był nim dramat “W objęciach węża”. Korzystając z tej niecodziennej okazji, jaką daje Warszawski Festiwal Filmowy, postanowiłem sprawdzić, co tym razem mają nam do zaprezentowania filmowcy z Ameryki Południowej, oglądając zmagający się w konkursie głównym obraz “Jesteśmy gorączką”.

Dzieło Jorge Navasa to historia trzech przyjaciół z leżącej nad Oceanem Spokojnym miejscowości Buenaventura. Każdy z nich żyje na krawędzi ubóstwa, śniąc o lepszym jutrze. Wszyscy na pewnym etapie życia popadli w problemy z prawem, co jeszcze bardziej wyrzuciło ich na społeczny margines. Ich główną odskocznią od beznadziei dnia codziennego jest taniec, który potrafi sprawić, że na krótką chwilę problemy zdają się być gdzieś daleko. Kiedy w ich mieście ma odbyć się finał krajowego konkursu zespołów ulicznego freestyle’u, mężczyźni dostrzegają w nim szansę na nowe życie, zwłaszcza że ewentualna wygrana wiąże się z pokaźną nagrodą pieniężną. Jednak zwycięstwo nie jest łatwe, gdyż na drodze naszych bohaterów staje lokalny gangster o wdzięcznie brzmiącym imieniu Ribok, który wraz ze swoją ekipą jest na tyle zdeterminowany, że będzie uciekał się do nieczystych zagrań.

 

Od samego początku “Jesteśmy gorączką” jawi się jako wysmakowane stylistycznie dzieło przepełnione miłością do muzyki i tańca. Oczywiście większość utworów stanowi nowoczesna elektronika i hip-hop, ale twórcy potrafią w całkiem zgrabny sposób oddać też cześć kolumbijskiemu folkowi. Wszystkie sceny zdominowane przez występy taneczne bohaterów ogląda się z zapartym tchem. Niebanalna ścieżka dźwiękowa współgra ze świetnie wyuczonymi, skomplikowanymi choreografiami. Kiedy widz opuszcza szaloną imprezę, z której sceny ogląda z zapartym tchem, jest już niestety gorzej. Wątki obyczajowe bazujące na wszechobecnej biedzie i problemach z prawem nie niosą ze sobą absolutnie żadnej świeżości, a pojawiające się z czasem motywy typowo kryminalne czy wręcz gangsterskie niekiedy mijają się z logiką. Sytuacji nie poprawia fakt, że w większości ról obsadzeni są tancerzy, którzy nie mają wystarczającego warsztatu aktorskiego, by udźwignąć sceny dramatyczne.

Mam wrażenie, że autorzy scenariusza chcieli zmieścić w tym filmie zbyt wiele ludzkich tragedii, zostawiając przy tym miejsce na taneczne popisy. Co niestety znacznie zaszkodziło finalnemu produktowi. Uważam, że zdecydowanie lepiej “Jestem gorączką” prezentowałoby się, gdyby zrezygnować z kilku motywów, takich jak chociażby słabo zarysowany fabularnie romans jednego z bohaterów, a inne podać w sposób nieco złagodzony. Bo kiedy dzień wcześniej bohaterowie walczyli o życie, ciężko nam uwierzyć w ich wielką motywację podczas konkursu tańca.

Na wielu płaszczyznach film Jorge Navasa przypomina znaną hollywoodzką serię “Step Up” i jestem przekonany, że jej fani będą zachwyceni obrazem Kolumbijczyka. Jednak osoby, które nigdy nie były zwolennikami tego skierowanego do nastolatek hitu, też mogą zachwycić się “Jesteśmy gorączką”, gdyż największą różnicą między nimi jest naturalność i energia, która bije od prezentowanego na Warszawskim Festiwalu Filmowym dzieła przez cały seans z niesłabnącą mocą. W porównaniu do tego pełnego emocji obrazu jego amerykański “starszy kolega” zdaje się być plastikową makietą pozbawioną ducha.

Marcin Grudziąż
Marcin Grudziąż
Jesteśmy Gorączką Plakat

Jesteśmy gorączką

Tytuł oryginalny: „Somos Calentura”

Rok: 2018

Gatunek: Taneczny, Kryminał

Kraj produkcji: Kolumbia

Reżyser: Imię i nazwisko

 

Występują: Duván Arizala, Heidy Mina i inni

Ocena: 3,5/5