It Is What It Is – recenzja filmu „Irlandczyk” – Camerimage

Peter Greenaway na spotkaniu towarzyszącym swojej, fenomenalnej zresztą, wystawie w toruńskim CSW zarzucił koledze po fachu (reżyserskim, nie malarskim) hipokryzję. Scorsese krytykuje epidemię taśmowo produkowanych filmów o superbohaterach, samemu rzekomo będąc wtórnym i nie mogąc przestać kręcić filmów o mafii. Zanim obronimy motywacje Martina w doborze tematów i estetyk, warto spojrzeć na same liczby: do tej pory tylko w pięciu, teraz już sześciu fabułach reżysera, głównym wątkiem faktycznie była zorganizowana przestępczość, z blisko trzydziestu, które zrealizował, nie wspominając o bogatej twórczości dokumentalnej. Fakt, że trzy z jego najpopularniejszych obrazów („Chłopcy z ferajny”, „Kasyno”, „Infiltracja”) poświadczają właśnie o zainteresowaniach stereotypowo przypisywanych włoskim imigrantom w Ameryce, raczej więcej mówi o „żądzy krwi” widzów niż samym twórcy, którego zawsze nurtowały bardziej uniwersalne kwestie.

Wiedząc to wszystko i pozostając zaangażowanym fanem Scorsese przez lata, muszę jednak przyznać, że przez pewien czas nie miałem żadnych oczekiwań wobec „Irlandczyka”. Owszem, przebierałem nóżkami w 2013 roku, gdy pierwsze plotki o „wielkiej czwórce” (De Niro, Pacino, Pesci, Keitel) w obsadzie przestawały być powoli plotkami. Od tego momentu sporo jednak się wydarzyło. Przekonaliśmy się, że wiecznie odkładane passion projects doświadczonych reżyserów najczęściej skazane są na porażkę. Stało się to za sprawą choćby wstępnie wykoncypowanych już w latach 80. obrazów: „Człowieka, który zabił Don Kichota” prosto z chaotycznego i nieprzyjaznego widzowi umysłu późnego Gilliama oraz „Milczenia” samego Scorsese — nudnego i kiczowatego traktatu religijnego, opartego na narracji z offu i próżnych cytatach z klasyki kina zamiast na wrażliwości pióra dawnego współpracownika, Paula Schradera. 

„Irlandczyka” Martin wymyślił już w 2004 roku po przeczytaniu powieści non-fiction „Słyszałem, że malujesz domy” Charlesa Brandta. Pierwsze materiały promocyjne wyglądały dość marnie, włącznie ze zwiastunami i pozostawiającą wiele do życzenia technologią „odmładzania” Roberta De Niro, a w połączeniu z kiepską passą reżysera w ostatnich latach (jedynym naprawdę udanym filmem, jaki nakręcił w XXI wieku, był bodaj niezwykle energiczny i równie kontrowersyjny „Wilk z Wall Street”) i niemożebnie wygórowanym budżetem, wszystko wskazywało na spektakularną porażkę. Tak się jednak nie stało. „Irlandczyk” nie tylko nie jest filmem zbędnym, ale w pewnym sensie czymś odświeżającym, zarówno dla tych, co na gangsterskiej klasyce zjedli zęby, jak i nałogowo „bindżujących” Netfliksa, którzy przypadkiem trafią tam na ten czterogodzinny epos.

Zaczyna się tak, jakbyśmy się spodziewali po kolejnym gawędziarskim rollercoasterze Scorsese. Podstarzały Frank Sheeran (Robert De Niro) z nostalgią opowiada nam o dreszczyku, poczuciu władzy i czystej zabawie, jaką przynosiły mu kolejne przestępcze ekscesy: od skrzętnego ukrywania manka w rzeźniczych dostawczakach, przez miażdżenie palców delikwentowi, który okrzyczał mu córkę, po interesy z samym Jimmym Hoffą (Al Pacino), równie słynnym, co szemranym liderem związku zawodowego. Owszem, zdarzały się krzywe spojrzenia ze strony żony, dzieci nie zawsze lubiły się z nowymi „wujkami” (oswojony już lekko przez kino familijne Joe Pesci jako comic relief zawsze się sprawdza), większość dawnych kolegów zginęła w jakiś makabryczny sposób (przy niemal każdej nowo poznanej postaci w filmie zawieszono „przypis” o dacie i przyczynie śmierci), a czasem zdarzyło się przypadkowo niemal spalić lokal kogoś ważnego i ktoś inny musiał za to beknąć… W każdym razie — czy naprawdę ma czego żałować, jeśli tak dobrze się bawił?

W starszych filmach “włoskiego Amerykanina”, niezależnie od tego, w jak opłakanych okolicznościach znajdował się antybohater, zawsze była to raczej tylko łyżka dziegciu, niepozwalająca nam za długo delektować się szaloną przejażdżką z niewątpliwie złym człowiekiem. Henry Hill czy Jordan Belfort nigdy tak naprawdę nie żałowali swoich czynów, a jedynie tego, że nie mogą już żyć tak, jak dawniej. Karą dla psychopaty może być co najwyżej nuda. Ci, którzy błądzili z powodu własnych ułomności, bezradni wobec rzeczywistości lub kontaktu z drugim człowiekiem, mogli zawsze liczyć na mityczne „światełko w tunelu”, odkupienie, choćby w innym życiu: Travis Bickle, Jake LaMotta, Rupert Pupkin czy Jezus Chrystus. Za to bohaterowie, którzy próbowali pozostać wierni swoim wartościom w toksycznym środowisku, skazani zawsze byli na wieczne poszukiwanie ukojenia w religii i męczeństwo: od J.R. z debiutanckiego „Kto puka do moich drzwi?”, przez Charliego z „Ulic nędzy” po ojca Rodriguesa z „Milczenia”. Dla Franka Sheerana, uosobienia okrucieństwa w najbardziej wyrachowanej formie, reżyser pozostawił najbardziej dotkliwy z możliwych finałów — nicość.

Na niewiele w obliczu takiego ciężaru zda się potężna dawka grobowego humoru, szybki montaż, energiczny rytm, szlagiery z epoki, błyskotliwe dialogi i ironiczna „nawijka” zza kadru — to tylko powidoki stylu „Chłopców” czy „Kasyna”, który potrafi dziś naśladować co drugi twórca, od Adama McKaya czy Craiga Gillespiego, po Marco Bellocchio w świetnym „Zdrajcy”. W rzeczywistości im dalej brniemy w tę historię, tym bardziej jasne się staje, że oglądamy jeden z najbardziej gorzkich, nihilistycznych i przykrych obrazów w najnowszej historii kina. Twarz bohatera De Niro nie ma już w sobie nic z blasku i szczerości wrażliwca z podobnie skonstruowanego „Dawno temu w Ameryce” Leone. To twarz przez większość czasu zobojętniała, lodowata, której każdy mięsień jakby przystosowano do utrzymywania pozy niewzruszonego cwaniaka. Momenty, gdy ta skorupa na chwilę zostanie przełamana, gdy usłyszymy choć najsubtelniejsze załamanie głosu, wyzwolą w nas zimne poty. Nawet w scenach retrospekcji, w których wchodzą wspomniane niedoskonałe efekty komputerowe, zapomnimy o nich błyskawicznie skutkiem tego, jak pochłaniająca jest to w istocie kreacja. Rola wybitna, przyćmiewająca całą resztę obsady, włącznie z soczyście nadekspresyjnymi popisami Pacino.

Jeśli już jesteśmy przy aktorstwie, to trzeba zahaczyć o kolejną z kontrowersji wokół filmu i sylwetki jego twórcy, mianowicie o sprawę kobiecą. Filmy Scorsese zawsze były kinem „męskim” w wielu znaczeniach tego słowa, a jego maskulinocentryczna perspektywa zdawała się tylko nasilać z czasem. Przypomnijmy jednak, że we wczesnej fazie kariery uczynił choćby z niejakiej Berthy z wagonu towarowego martyrologiczny symbol walki z kapitalistyczną korupcją, a także w poruszający sposób opowiedział historię samotnej matki Alicji, która „już tu nie mieszka”. Ostatnio wydaje się niemal, że lepiej wychodzą mu złożone role małych dziewczynek niż kobiet — tutaj też Peggy Sheeran ma więcej linijek dialogowych jako dziecko niż jako aktorka przez duże A, tj. Anna Paquin. W tym jednak przypadku trzeba oddać sprawiedliwość, bo znacząca (nie)obecność córki, jej milczenie, ma tu istotne znaczenie i wyraża więcej niż hipotetycznie mógłby doklejony, pseudo-feministyczny monolog uciskanej żony. Głos kobiecy w „Irlandczyku” nie jest w żadnym wypadku godnie zaznaczony i wysłuchany, ale nie oszukujmy się — prawdopodobnie nie inaczej było w życiu prawdziwego Franka Sheerana.

To film gęsty tematycznie, trudny, nawet wyczerpujący. Znalazło się w nim miejsce na niezobowiązującą przejażdżkę na przednim siedzeniu vintage cadillaca, sporą dawkę historycznej wiedzy o zapomnianych dziś powiązaniach polityków i świata przestępczego, rewelacyjną sekwencję suspensu, dorównującą choćby zabójstwu Sollozzo w pierwszym „Ojcu chrzestnym”, i w końcu elegijną spiralę mroku, w którą bez pytań i bez pardonu zabiera nas doświadczony reżyser, prosto do gorzkiego jak piołun zamknięcia. Obraz pięknie sfotografowany przez Rodrigo Prieto, koncertowo zagrany, bez fałszywych nut, przypominający najlepsze dokonania mistrza, jednak wymową zupełnie od nich odmienny. Warto było czekać i ostatecznie odrzucić podejrzenia, że efektem końcowym będą „Chłopcy z ferajny” w wersji dla seniora. Klasyk w chwili premiery.

Dawid Smyk
Dawid Smyk
Irlandczyk plakat

IRLANDCZYK

Tytuł oryginalny: „The Irishman”

Rok: 2019

Gatunek: dramat, gangsterski, biograficzny

Kraj produkcji: USA

Reżyser: Martin Scorsese

Występują: Robert De Niro, Al Pacino, Joe Pesci i inni

Dystrybucja: Gutek Film / Netflix

Ocena: 4/5

złoty bilet