Wyspa ocalonych – recenzja filmu „Hashima” – Transatlantyk 2018

Nie licząc pokazów festiwalowych rzadko na ekranach naszych kin otrzymujemy możliwość obejrzenia superprodukcji spoza Europy Zachodniej i Ameryki Północnej. Tym bardziej należy docenić starania Mayfly, które już od kilku lat regularnie serwuje nam nowości kina koreańskiego. Tym razem, za sprawą największego kasowego hitu w historii tamtego kraju, “Hashimy”, przeniesiemy się w czasy drugiej wojny światowej.

Tytułowa Hashima, w dosłownym tłumaczeniu „Wyspa graniczna”, zwana także „Wyspa okręt wojenny”, to aktualnie opuszczone miejsce 15 kilometrów od Nagasaki. Tam pośrodku morza od lat 30. znajdował się bardzo ważny, należący do Mitsubishi ośrodek przemysłowy wyrosły na wielkich, podmorskich złożach węgla kamiennego. Wyspa została sztucznie powiększona i otoczona imponującym falochronem. Od lat 30. XX wieku Imperium rozpoczęło masowe zwożenie tam ludności z okupowanej Korei i Chin, aby w morderczych warunkach pracowali na chwałę cesarza. Właśnie o nich opowiada ta największa w historii koreańska superprodukcja. Musimy jednak pamiętać, by nie wszystko co zostało w niej pokazane brać za pewnik, gdyż już po premierze historyczna poprawność obrazu została podana w wątpliwość, a nawet sami twórcy przyznają, że opowieść przedstawiona jest czystą fikcją osadzoną jedynie na kanwie prawdy.

Pod okupacją też można dobrze żyć, udowadnia to popularny muzyk jazzowy Lee Kang-Ok występujący wspólnie z córką i zespołem w Seulu. Obrotny i uroczy mężczyzna jest powszechnie darzony sympatią, w niektórych przypadkach nawet za bardzo. Romans z żoną okupacyjnego gubernatora owocuje obowiązkowym wyjazdem „na koncerty” do Nagasaki, a potem oglądamy to, co widzieliśmy już wielokrotnie: upokorzenia na promie, bydlęce wagony, rozdzielanie mężczyzn i kobiet, kapo pilnujący porządku, rozbieranie do naga i rekwirowanie wszelkich dóbr materialnych.

Wizja obozu pracy zaserwowana nam przez Ryoo Seung-wana (którego polscy widzowie mogą kojarzyć z epizodycznych występów w wielkich klasykach koreańskiego kina: „Oazie” Lee Chang-donga i trylogii zemsty Park Chan-wooka) nie różni się niczym od licznych przedstawień działalności Trzeciej Rzeszy. Córka zostaje wysłana do miejscowego ianjo – domu uciech dla stacjonujących żołnierzy, a mężczyźni idą pracować w nieludzkich warunkach pod ziemią.

Tak naprawdę jednak nie ma tu jednego głównego bohatera. Tym zbiorowym jest umęczony naród koreański, przedstawiony przez pryzmat swojej propagandy i megalomanii. W filmie nie ma wzmianki ani o traktowanych nie lepiej Chińczykach, ani o ludziach przywiezionych z północy Półwyspu. Poza muzykiem poznajemy też zmuszaną do nierządu przez koreańskiego kolaboranta Mal-nyeon, znanego seulskiego gangstera, który w nowych warunkach walczy o godność swoją i narodu, brutalnego i pełnego kompleksów kapo, statyczną i pewną siebie najważniejszą z obozowych prostytutek, mającego dobre serce szefa burdelu, a także trzymanego w obozie przywódcętamtejszego Państwa Podziemnego i przysłanego przez Amerykanów szpiega, który ma go uratować. Dobrze zbudowane postaci drugoplanowe, autentycznie zarysowane i mające swoje własne motywacje są niewątpliwie jedną z najsilniejszych stron tego obrazu.

Każdy, kto oglądał jakiś inny koreański film rozrywkowy, chociażby głośne “Zombie Express” sprzed dwóch lat, nie będzie zdziwiony, że słowo „subtelność” nie jest znane ani reżyserowi, ani scenarzyście. “Hashima” to zrobiony ku uciesze tłumów plastikowy blockbuster przypominający nieraz raczej indyjskiego “Bahubaliego” albo dalekowschodnie gry komputerowe niż to, co mamy na co dzień okazję spotkać w kinie. Antagoniści są pokazani w sposób wręcz komiksowy – dość powiedzieć, że jeden z nich idąc w zwolnionym tempie przez pole bitwy kładzie z pistoletu kilkanaście osób, po czym zostaje podpalony żywcem, a na końcu zostaje mu odcięta głowa jego własną kataną. Starcia są widowiskowe, często bardzo pomysłowe; kamera, zwłaszcza w finale, co chwila przeskakuje między bohaterami i częściami wyspy, mimo to ani na chwilę nie tracimy orientacji w tym, co się przed nami dzieje, co świadczy o dużym kunszcie realizatorskim. Przy tym jest to dzieło do cna postmodernistyczne, w niektórych momentach świat staje się czarno-biały, z melodramatu przeskakujemy w środek szpiegowskiej intrygi, po to by za chwilę dostać scenę żywcem wyjętą z „Czasu Apokalipsy”. Z kolei w finale towarzyszy nam kompozycja Ennio Morricone z „Dobrego, złego i brzydkiego”. Absolutne ekranowe szaleństwo nie pozwala się widzowi ani na chwilę nudzić.

Trzeba jednak przyznać, że przybrana przez twórców forma może wielu odrzucić. Bohaterowie żywcem wyjęci z anime walczą tu w starciach godnych reżyserskich wersji produkcji Mela Gibsona, z hektolitami sztucznej krwi i hojnie wylewającymi się wnętrznościami. To wszystko podlane jest niepodrabialnym, bezczelnym koreańskim patosem, przy którym scenariusze Clinta Eastwooda wydają się zniuansowane, oraz plastikowymi efektami specjalnymi. Mi ten film dostarczył olbrzymiej ilości bezpretensjonalnej zabawy, której najprawdopodobniej nigdy nie mógłbym zaznać z rąk hollywoodzkich księgowych. A czyż nie o to chodzi w kinie, by się dobrze bawić?

Marcin Prymas
Marcin Prymas

Hashima

Tytuł oryginalny: „Gun-ham-do”

Rok: 2017

Gatunek: akcji, wojenny

Reżyser: Seung-wan Ryoo

Występują: Jung-min Hwang, Ji-seob So, Joong-Ki Song i inni

Dystrybucja: Mayfly

Ocena: 4/5