Wyrzutki – recenzja filmu „Han Solo: Gwiezdne Wojny – historie”

Miłośnicy najpopularniejszej space opery na świecie, w oczekiwaniu na przyszłoroczne danie główne, otrzymali przystawkę, o którą nigdy nie prosili. Czy Gwiezdne wojny w awanturniczo-przygodowej otoczce, bez Mocy, mieczy świetlnych oraz bitew na kosmiczną skalę mają rację bytu? Czy Alden Ehrenreich ma szansę dorównać legendzie Harrisona Forda? Wreszcie, czy “Han Solo” to godny reprezentant kultowej sagi?

Sukces “Łotra 1” utwierdził Disneya w przekonaniu, że seria doskonale radzi sobie także bez rodu Skywalkerów. Odarta z baśniowości, flirtująca z innymi gatunkami, nadal jest w stanie zauroczyć widzów. Idąc tym tropem “Han Solo: Gwiezdne wojny – historie” to opowieść rozgrywająca się gdzieś na rubieżach kosmosu, w cieniu głównego konfliktu, skupiająca się na wychowanych w półświatku wyrzutkach. Słynnego pilota i przemytnika, poznajemy jeszcze jako nieopierzonego młokosa, idealistę, który, niczym Super Mario, poszukuje po całej galaktyce swojej ukochanej “księżniczki”. Czeka go przy okazji mnóstwo przygód: Trafia na front, dezerteruje, zawiera mniej lub bardziej oczywiste sojusze oraz bierze udział w napadach… Słowem wszystko, czego oczekiwalibyśmy od dobrego kina przygodowego.

Reżyser Ron Howard, przejął prawie ukończony projekt po Christopherze Millerze i Phillu Lordzie –  znanych z bawiącej się kinem gatunkowym “LEGO: Przygody”. Nie wiem ile ostatecznie pozostało wkładu tych dwóch ostatnich, ale w rezultacie film dość zgrabnie łączy estetykę science-fiction z westernem i klasycznym Kinem Nowej Przygody. Mamy obowiązkowy napad na pociąg, efektowne strzelaniny i zadziwiająco wyciszony finał – na piaszczystej planecie skąpanej w blasku słońca. Oczywiście taki mariaż to nic nowego, wystarczy wspomnieć rewelacyjne anime “Cowboy Bebop” czy serial “Firefly”, którego twórca bezpośrednio inspirował się postacią Solo. Historia najwyraźniej zatoczyła koło, bowiem w nowych Gwiezdnych Wojnach wyraźnie czuć ducha przygód załogi Serenity, a tytułowy przemytnik wzbudza  skojarzenia z kapitanem Malcomem Reynoldsem. Niestety porównanie to wypada zdecydowanie na korzyść produkcji Jossa Whedona, a “Solo” całościowo jawi się jako jej gorszy odcinek.

Nie jest to jednak wina Ehrenreicha w roli głównej, którego obsadzenie budziło największe obawy. Młody aktor dwoi się i troi by kupić sympatię widza. Jego Han, choć brak mu charyzmy Forda, jest wystarczająco nonszalancki i ma ten zawadiacki błysk w oku. Brak doświadczenia nadrabia umiejętnością improwizacji, w czym pomaga mu wrodzone szczęście lub pewien zaprzyjaźniony Wookie.

Właśnie relacja Hana Solo i Chewbacki to jeden z najsłynniejszych bromance’ów w popkulturze, miło więc było poznać jego genezę. Iskrzy od pierwszych minut ich spotkania, czego nie można powiedzieć o scenach między protagonistą, a jego miłością Qi’rą. Dawno nie widziałem na ekranie tak pozbawionego chemii związku, a przecież powinno tu kipić od emocji. Wpływają na to topornie napisane dialogi, ale przede wszystkim gra  Emilii Clarke. Ładna buzia w tym przypadku nie wystarczy, powierzono jej bowiem niejednoznaczną rolę, która ewidentnie przerosła aktorskie umiejętności. Potencjał na femme fatale, będącą jedną z najciekawszych kobiecych bohaterek uniwersum, został zmarnowany.  Wspaniale spisał się za to Donald Glover jako dandysowaty szuler Lando Carlissian, który w moim odczuciu przyćmił nawet, znanego z klasycznej trylogii, Billy’ego Dee Williamsa. Szkoda, że jego rola jest mocno ograniczona (na szczęście nic straconego, bowiem zaraz po premierze rozeszły się plotki, że Lando dostanie własny film). Zresztą występuje tu ogrom drugoplanowych postaci, które pojawiają się i znikają, kiedy scenarzystom wygodnie. Trudno mi  przez to zapałać sympatią do całej załogi, gdyż miałem wrażenie, że nie udało się ich wystarczająco poznać. Nawet potencjalnie ciekawy Paul Bettany jako Dryden Vos, sprowadzony został do złoczyńcy, wyjętego z któregoś ze starszych Bondów, siedzącego w swoim gabinecie i robiącego złowrogie miny.

Wygląda na to, że perturbacje przy produkcji filmu i zmiana na stołku reżyserskim w ostatniej chwili, dały o sobie znać. Razi nierówny poziom wykonania. Dominują szarości i ciemne barwy, przez co, patrząc na niektóre lokacje, miałem wrażenie, że plan bywa niedoświetlony, maskując niedostatki scenograficzne. Momentami potęgowało to wrażenie, że oglądam, zrealizowany za stosunkowo niewielkie pieniądze, wspomniany serial “Firefly”, a nie ogromne widowisko. Na szczęście są też pełne rozmachu epickie sekwencje, które ogląda się z otwartymi ustami, przy czym nie uświadczymy tu batalii na ogromną skalę, do jakich przyzwyczaiła nas saga. Napad na pędzący wśród ośnieżonych szczytów pociąg to scena rodem z rasowych heist movies, a jako jej inspirację, twórcy wymieniają filmy Michaela Manna. Efekt jest znakomity i ogromna w tym zasługa muzyki Johna Powella, która zdecydowanie wyróżnia się spośród wszystkich części wyprodukowanych przez Disneya. Kompozytor owszem korzysta z klasycznych aranżacji Williamsa, ale wiele też dodaje od siebie.

“Han Solo” świetnie sprawdza się jako niezobowiązujące, poprawnie zrealizowane kino rozrywkowe. Niestety jako składowa Gwiezdnych wojen, wyraźnie odstaje od trzech ostatnich filmów. Owszem, twórcy robią wszystko, żeby zjednać sobie, choćby miłośników starej trylogii, zasypując ich tonami fanserwisu: Han poznaje Chewbackę, zdobywa blaster i Sokoła Millennium, parafrazuje swoje najlepsze teksty oraz strzela pierwszy etc… Niby wszystko się zgadza, ale brakuje w tym oddechu. Film nie pozwala nacieszyć się ikonicznymi momentami, bo akcja musi pędzić na łeb na szyję, mimo, że nie zawsze ma sens.

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny

Han Solo: Gwiezdne wojny - historie


Tytuł oryginalny: Solo: A Star Wars Story

Rok: 2018

Gatunek: przygodowy, science-fiction

Reżyser: Ron Howard

Występują: Alden Echrenreich, Woody Harrelson, Emilia Clarke, Donald Glover i inni

Dystrybucja: Disney

Ocena: 3/5