Oryginał Made in China – recenzja filmu „Duża ryba i begonia”

„Duża ryba i begonia”, pełnometrażowy debiut niezależnych filmowców, Liang Xuana i Zhang Chuna, efekt wieloletniej pracy sfinansowany w dużej mierze z prywatnych darowizn, to rzadki w ostatnich latach przykład chińskiej animacji, która osiągnęła międzynarodowy sukces. Czy ta uniwersalna i sprawnie skrojona opowieść potrafi oczarować, poruszyć i zachwycić widzów pod każdą szerokością geograficzną? Może jesteśmy świadkami odrodzenia tej gałęzi kinematografii Chińskiej Republiki Ludowej?

Obiecujący i oryginalny styl animacji wywodzący się z komiksów manhua¹ rozwijał się w Państwie Środka z powodzeniem od lat 20. do 60. XX wieku, by wkroczyć w wymuszoną przez Rewolucję Kulturalną trzydziestoletnią hibernację. Dopiero era socjalistycznej gospodarki rynkowej umożliwiła powrót do tworzenia filmów rysunkowych.

Dzisiaj donghua² znajduje się na rozdrożu. Stylistycznie i tematycznie próbuje pogodzić wpływy japońskie, amerykańskie i rodzime. Piętno Nipponu jest tak silne, że kreskówki z Państwa Środka określa się czasem pogardliwym mianem „chińskiego anime”. Choć bardzo liczne i różnorodne, są one niemal nieznane na Zachodzie.

„Duża ryba i begonia” to dzieło mocno wzorowane na anime. Jak w wielu filmach i serialach z Chin, np. zapoczątkowanej w 2011 roku popularnej seria „Kuiba”, wizualny efekt pracy pekińskich artystów jest niemal nie do odróżnienia od produkcji japońskich. Zakrawa to na ironię, gdy wspomnimy, że ojciec nowoczesnej animacji z Kraju Kwitnącej Wiśni, Osamu Tezuka, wzorował się dokonaniach… chińskich (szczególnie na słynnym „Tie shan gong zhu” z 1941 roku). Liang i Zhang wyraźnie celują w produkcje Studia Ghibli, którego estetyka najlepiej oddaje konserwatywny, familijny przekaz opowieści. Oczywiście można narzekać, że modelunek, mimika i ruch postaci oraz sposób cieniowania i wypełniania kolorem jest żywcem skopiowany z dzieł Hiromasy Yonebayashiego. Krajobrazy i fantastyczne stwory dziwnie przypominają te z „Hoshi o ou kodomo”. Animacja ruchu i zjawisk atmosferycznych przywodzi na myśl styl takich twórców, jak Hayao Miyazaki czy Mamoru Hosoda. A połączenie niby-ręcznej kreski z tandetnym CGI wypada jak tania parodia twórczości Makoto Shinkaia. To nie hołd dla anime – to jego podróbka.

Pójdźmy dalej: złośliwi stwierdziliby, że kompozycje Kiyoshiego Yoshidy (autora całkiem niezłej ścieżki dźwiękowej do „O dziewczynie skaczącej przez czas”) są niemal plagiatem ilustracji muzycznych Joe Hisaishiego z najsłynniejszych dzieł Miyazakiego z „Laputą – podniebnym zamkiem” i „Księżniczką Mononoke” na czele. Próba ubarwienia soundtracku chińskim kolorytem przypomina banalną parodię tamtejszej tradycyjnej muzyki. Wyróżnia się chyba tylko dołączenie gitary elektrycznej do instrumentarium.

Także struktura dramatyczna korzysta ze sposobu prowadzenia narracji w mainstreamowych japońskich animacjach. Choć początkowe plansze wprowadzające i komentarz z offu to techniki uwielbiane przez Chińczyków, konstrukcja scenariusza wykorzystuje „elementy obowiązkowe” anime, w tym flashbacki, rzewną piosenkę końcową i kilka finałów opowieści.

Odnosimy zatem nieodparte wrażenie obcowania z imitacją. Na szczęście na tyle dobrze spasowaną, że nie rozpada się, a nawet – w sprzyjających warunkach – spełnia swe zadanie niewiele gorzej od oryginału. Malkontenci (ja też) stwierdziliby, że „Duża ryba i begonia” to nie „Spirited Away: W krainie bogów” – tak samo jak Suzhou Eagle Carrie to nie Ferrari.

Ale wiecie co? Gotowe dzieło sprawdza się nadspodziewanie dobrze. Jest po stokroć lepsze niż rozpatrywane osobno składniki – nawet jeśli efekt przypomina raczej kawę zbożową niż aromatyczną arabicę. Możecie więc spokojnie przymknąć oko na wady, które tak łatwo punktuje się po seansie. Podczas projekcji zręczność twórców z Państwa Środka pozwala gładko zanurzyć się w świecie przedstawionym.

Fabuła to niewątpliwie najmocniejszy punkt „Dużej ryby i begonii”. Twórcy wykorzystują motywy stare jak świat, czerpiąc wyraźnie z chińskiej mitologii, ale też dalekowschodniej popkultury. Odwołują się do uniwersalnych i łatwo czytelnych motywów, a postacie konstruują tak, by ich postępowanie było zrozumiałe także w oderwaniu od kontekstu kulturowego.

Liang i Zhang opowiadają o odwiecznych ludzkich pragnieniach, potrzebach i tęsknotach. Zręcznie wykorzystują wątki obecne w baśniach i ludowych przypowieściach. Jest więc magiczny świat, pod piękną otoczką skrywający zwykłe, ludzkie problemy; człowiek zaklęty w bestię i prawdziwe uczucie mogące zdjąć urok; nieszczęśliwa miłość oraz ostateczne poświęcenie w imię większego dobra.

Poszukiwanie siebie to droga prowadząca nie tylko do odkrycia własnej tożsamości, ale i zasad rządzących światem. Ważną rolę odgrywa zarówno przeznaczenie, jak i samodzielne decyzje bohaterów. Charakteryzująca poczynania protagonistów opozycja uczuć i rozumu jest odzwierciedleniem kosmicznego porządku – zmagań między starym i nowym, światłem i ciemnością, dobrem i złem. Przeciwieństwa uzupełniają się, będąc dwoma aspektami jedności. Nie ma życia bez śmierci, nieba bez piekła, radości bez cierpienia. Harmonii daleko jednak do stałości – położone na szalach elementy nie zawsze się równoważą.

Pomiędzy nieusuwalnymi prawami natury a wolą człowieka przebiega kolejna granica, której przesuwanie kreuje porządek rzeczy. Działania bohaterki – nie tyle motywowane buntem, co wewnętrzną potrzebą – są efektem innego spojrzenia na rzeczywistość. Naiwna siła młodości może zmieniać świat – właśnie dlatego, że nie potrafi zrozumieć, dlaczego nie można by go było zmienić. Stare ustępuje nowemu – choć ono także upadnie, gdy nadejdzie jego czas. Ten cykl przesileń powtarza się od tysiącleci, by świat mógł zachować harmonię.

Banalne? Niewykluczone. Szczere? Na pewno. Tak – to przesłanie już widzieliśmy, czytaliśmy, słyszeliśmy dziesiątki, jeśli nie setki razy. Oto dowód na nieprzemijającą aktualność opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie.

Takie właśnie pozytywne wrażenia towarzyszą widzowi najdłużej. Być może wszystko już było i nadszedł czas na kopiowanie dokonań poprzedników. Jeśli tak, Chińczycy są w tym całkiem nieźli. I kto wie, czy to nie początek światowej ekspansji animacji z Państwa Środka? Zanim się to okaże, warto sprawdzić, czy „Duża ryba i begonia” jest odpowiednikiem „Tureckich gwiezdnych wojen”, czy raczej spaghetti westernu. Bo najbardziej lubimy te historie, które już znamy.

Przypisy:
¹ Termin oznaczający obecnie chińskie komiksy, a wcześniej używany też na określenie innych opowieści obrazkowych, w tym na drukach ulotnych. W dosłownym tłumaczeniu oznacza on „improwizowany obrazek”, „żartobliwy szkic” i dzieli etymologię z terminami „manga” (komiks japoński) i „manhwa” (komiks koreański).
² Termin używany na określenie filmów i seriali animowanych powstających w Chinach. Nie odnosi się on do jednolitego stylu, a jedynie do miejsca pochodzenia.

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap

Duża ryba i begonia


Tytuł oryginalny: Dayu haitang

Rok: 2016

Gatunek: animowany, fantasy

Reżyser: Liang Xuan, Zhang Chun

Występują: Ji Guanlin, Su Shangqing, Xu Weizhou i inni

Dystrybucja: Mayfly

Ocena: 3/5