„Do zobaczenia w zaświatach” – 24. Wiosna Filmów

"Do zobaczenia w zaświatach", reż. Albert Dupontel

Ocena: 2,5/5

„Do zobaczenia w zaświatach” to film rozpoczynający się od kilkunastosekundowej sekwencji śledzenia słodziutkiego psa biegnącego radośnie przez okopy przy akompaniamencie narracji z offu. Już to powinno zasugerować widzom z jakim typem kina mamy do czynienia. Głównym bohaterem opowieści jest Albert Maillard, w tej roli sam reżyser – Albert Dupontel, były księgowy po pięćdziesiątce. Poznajemy go w Maroku, gdzie jest przesłuchiwany przez francuska żandarmerię i opowiada historię ostatnich dwóch lat swojego życia.

9 listopada 1918 roku, front zachodni. Wycieńczeni walką żołnierze obu stron konfliktu wyczekują od dawna spodziewanej informacji o przerwaniu działań bojowych. W tym czasie demoniczny oraz zły do szpiku kości antagonista major Pradelle przeprowadza (dość karkołomną i wymagającą od widza poważnego zawieszenia niewiary) prowokację, aby przeprowadzić jeszcze ostatni kontratak na froncie zachodnim. Maillard przypadkiem odrywa plan oficera, co prawie przypłaca życiem, lecz w ostatniej chwili zostaje uratowany przez truchło konia i młodego szeregowego Edouarda Péricourta (w tej roli nowa gwiazda kina francuskiego – Nahuel Pérez Biscayart), który traci przy tym sporą część twarzy.

Między mężczyznami rodzi się przyjaźń, a kiedy wojna się kończy wspólnie zamieszkują na poddaszu na przedmieściach Paryża. Wcześniej jeszcze Edouard pozoruje swoją śmierć, bo nie lubi swojego ojca, który go nie przytulał w dzieciństwie, planuje się wzbogacić sprzedając nieistniejące pomniki i zaprzyjaźnia się z małą dziewczynką – sierotą z okolicy. A Pradelle zbija fortunę handlując zwłokami. A Millard przeżywa zawód miłosny, a potem się zakochuje w innej, cały czas zmieniając pracę. A ojciec Edouarda odkrywa talent artystyczny swojego utraconego syna. A ja nie wymieniłem jeszcze nawet połowy wątków, które są w tym filmie. To że nagrodzona pięcioma Cezarami (w tym za najlepszą reżyserię i scenariusz adaptowany) produkcja jest bazowana na książce co nietrudno zauważyć, wątków jest multum, wszystkie zanim się na dobre zaczną, to już się kończą, ewentualnie powracają co paręnaście minut wciąż trwając w tym samym miejscu. Historia chwilami przypomina też „Iluzjonistę” z 2006 roku, zwłaszcza w trzecim akcie zwrot akcji, poganiany jest wygodnym (czy to dla bohaterów, czy dla scenarzysty) zbiegiem okoliczności, który umożliwia kolejny zwrot akcji.

Trzeba przyznać, że niektóre sceny są tu bardzo udane. Na wyróżnienie zasługuje w szczególności rewelacyjna oniryczna sekwencja w której poznajemy w kilkadziesiąt sekund przeszłość bohatera granego przez Biscayarta. Szkoda że twórcom zabrakło pomysłów by częściej sięgać po takie rozwiązania i tak wiele rzeczy jest po prostu mówione przez narratora.

Film jest również dość niekonsekwentny, z jednej strony porusza poważne tematy: uzależnienie od morfiny, wykluczenie weteranów wojennych, bezczeszczenie zwłok. Jednocześnie kolory są wręcz kreskówkowe, duża w tym wina braków budżetowych które często, gęsto i ewidentnie były maskowane CGI, zewsząd wylewa się bardzo infantylny humor, a pod względem przesłodzenia zakończenia to filmy Disneya się chowają. To będzie ulubiony film waszych chodzących do podstawówki dzieci i zajmującej się nimi babci.



Marcin Prymas
Marcin Prymas