Gonić króliczka – recenzja filmu “Delta Boys”

Warsaw Korean Film Festival dostarczył widzom przemiłej niespodzianki. “Delta Boys” to nakręcona w dwa tygodnie kosztem skromnej sumy 2,5 milionów wonów (nieco ponad 8 tysięcy złotych) opowieść o grupie zapaleńców chcących spełnić pragnienie o sławie i bogactwie. Jeśli pamiętacie więzienne sceny z “Poza prawem” Jima Jarmuscha, to Ko Bong-soo celuje w podobną mieszankę humoru i marazmu. Jego film okazał się jednym z najbardziej apetycznych i zabawnych seansów ostatnich lat.

Punktem wyjścia dla historii staje się przyjazd do Korei po wieloletniej tułaczce w Ameryce Ye-guna (Lee Woong-bin), kumpla z dzieciństwa głównego bohatera. Od pierwszych minut reżyser wyznacza lekki farsowy ton, rzeczywistość utkana jest z absurdów, jakie znamy także z naszego podwórka, a niezręczności czy potknięcia, jakie są udziałem postaci, mogłyby się zdarzyć praktycznie w każdym kręgu kulturowym. Ta uniwersalność tematyczna nie przekreśla faktu, że “Delta Boys” to film bardzo koreański. Ko Bong-soo przeprowadza bowiem delikatną, ale konsekwentną krytykę konsumpcyjnego społeczeństwa, pędzącego za przymusowym sukcesem w życiu prywatnym i zawodowym. Nabija się bez ustanku z drobnych przywar rodaków, ich zamiłowania do libacji i ucztowania czy wpojonego przez popkulturę modelu ludzkiego piękna.

Zamerykanizowany Ye-gun z miejsca wprowadza do monotonnego życia swego druha Il-roka (Baek Seung-hwan) sporą dozę szaleństwa i typowo jankeskiego optymizmu. Młody mężczyzna wiódł dotąd żywot outsidera pracując w warsztacie szwagra, choć przed laty marzył o karierze muzycznej. Teraz otrzymując asumpt od dawno niewidzianego przyjaciela postanawia spróbować jednak szczęścia w show-biznesie. Ye-gun sprzedaje mu bajeczkę o tym, że w Chicago studiował śpiew, a potem założył ze znajomymi odnoszący sukces kwartet. Namawia Il-roka, by założyli podobny band i spróbowali wygrać główną nagrodę w lokalnym konkursie talentów. Na cześć The Delta Rhythm Boys, legendy muzyki R&B z lat 50., przyjmują miano tytułowych Chłopaków z Delty. W okolicy rozwieszają plakaty z informacją o naborze zdolnych wokalistów i… karuzela zaczyna się kręcić.

Po wielu dowcipnych perturbacjach skład kwartetu zostaje wybrany: do chłopaków dołączają pomocnik handlarza ryb Dae-young i jego kolega Joon-se, sprzedający pączki z ciężarówki. Ten ostatni, by wyrwać się z pracy musi narazić się żonie, krewkiej Ji-hye, która niczym Aretha Franklin z “Blues Brothers” wymaga respektu wobec siebie, ale zamiast energetycznym songiem wymusza go kuksańcami i wiązankami przekleństw. Czwórka domorosłych pieśniarzy stanowi wyjątkowy zestaw ekscentryków, safandułów, życiowych oferm. W dodatku jak jeden mąż mogliby objawić się w najgorszym fryzjerskim koszmarze: Il-rok z zaniedbanymi dredami i dziesięciodniowym zarostem, Ye-gun z kukuryku na ogolonej głowie, Joon-se ostrzyżony na pieczarkę, a Dae-yong dumnie noszący wąs i długie opadające na ramiona kudły niczym Andrzej Szarmach. Wydaje się, że nasi przyszli gwiazdorzy nie mają ani dobrej prezencji, ani krzty talentu. Czy z takiej mąki da radę upiec złocisty bochen chleba?

Jak w zaklętym kręgu chłopaki większość czasu zamiast na przygotowaniu do konkursu spędzają na popijaniu trunków (oj, soju i piwo płyną tu litrami) i konsumpcji. Niczym lejtmotyw powraca spożywanie taniego ramenu przygotowywanego przez Il-roka. Co rusz chcący wkupić się w łaski kolegów urozmaica im jadłospis daniami na wynos. Na stole lądują kilogramy boczku, żeberek, kurczęcych udek, ciast i innych frykasów. Nie idźcie na ten film głodni, można się autentycznie przekręcić już po pierwszych scenach – więcej wiktuałów na ekranie nie widziałem od czasów “Uczty Babette”.

Ta obyczajowa katatonia idąca za rączkę z rozpasaniem alkoholowo-żywieniowym przypomina zresztą twórczość innego Koreańczyka, Honga Sang-soo. Tam również pogubione ludziki wyrywają się od codziennych zadań, wolą utopić żale w kieliszku. Komizm płynie z lekko bełkotliwych dialogów, nierzadko improwizowanych przez aktorów, i stosowanych nader chętnie zabiegów stawiania postaci w niewygodnej sytuacji. W “Delta Boys” jak i u autora “Samotnie na plaży pod wieczór” w końcu jednak wybucha konflikt, zadawnione urazy zostają wykrzyczane lub wypłakane pod wpływem promili.

Mimo ramy fabularnej, jaką jest realizacja marzeń – co ciekawe stanowiąca odbicie autobiograficznych wątków twórców – “Delta Boys” to przede wszystkim doskonała komedia. W przeciągniętych cringe’owych scenach rodem z kina Taiki Waititiego bohaterowie starają się przez większość filmu przeprowadzić próbę zespołu. Choć goni ich czas, żaden z nich nie potrafi podjąć decyzji, jaką zaśpiewać piosenkę, jakie stosować metody treningu głosowego. Ba, nawet nie znają swoich umiejętności wokalnych, bo prawdziwego przesłuchania na członków nie było – dwaj nowi członkowie zostali przyjęci na słowo. Nawet Ye-gun mający ponoć doświadczenie estradowe, wije się jak piskorz, by brać na siebie jak najmniejszą odpowiedzialność. Być może jak w szlagierze Skaldów w życiu chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie go ostatecznie złapać. Najważniejsze, że dąży się do realizacji snów i pragnień, życie zweryfikuje, na ile są one prawdopodobne

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Delta Boys plakat

Delta Boys

Tytuł oryginalny: „Sel-ta bo-i-jeu”

Rok: 2016

Gatunek: Komedia

Kraj produkcji: Korea Południowa

Reżyser: Ko Bong-soo

Występują: Baek Seung-hwan, Lee Woong-bin, Choi Dae-Yong, Kim Choong-gil i inni

Ocena: 4/5