Po drugiej stronie maski – recenzja filmu „Czerwony fallus” – Pięć Smaków

W roku 2017 Festiwal Filmowy Pięć Smaków przygotował wyjątkową retrospektywę kina bhutańskiego. Ważkość tej inicjatywy była nie do przecenienia, ponieważ młode kino z himalajskiego kraju pozostaje nadal niedostępne i nieznane. Po seansach takich filmów jak Miód dla dakini czy Hema Hema rósł apetyt na więcej. Na szczęście i w tym roku w programie festiwalu znalazło się miejsce na produkcję z Królestwa Smoka. W konkursie Nowego Kina Azji startował bowiem Czerwony fallus w reżyserii Tashiego Gyeltshena.

Tashi Gyeltshen na spotkaniu po seansie zdradził, że cenzura póki co blokuje dystrybucję filmu w jego ojczyźnie. Dzieje się tak nie tylko z uwagi na obraną tematykę feministyczną, ale głównie dlatego, że twórca nie przyjmuje postawy karcącej rodem z moralitetu wobec postępowania swej bohaterki, ale pozostawia sporo niedopowiedzeń i ambiwalentnie podchodzi do różnego rodzaju zbrodni i społecznych wypaczeń. Mieszkańcy Bhutanu, kraju wszak jeszcze kilka, kilkanaście lat temu zupełnie odciętego od reszty świata, uważają się za dziedziców ostatniego Shangri-La. Nie bez kozery do tej krainy chciał dotrzeć Nathan Drake w drugiej odsłonie gier z serii Uncharted tudzież sympatyczni podróżnicy z Praziomka, tegorocznej animacji studia Laika. To jej chińskim odpowiednikiem było K’un-Lun, mistyczne miasto położone gdzieś w Himalajach (tam wiedzę, umiejętności sztuk walki i wielką moc zdobył komiksowy i serialowy Iron Fist). Pomijając nomenklaturę, według przekazów w zapomnianych przez bogów i ludzi górskich ostępach miały kryć się nieprzemierzone skarby lub też klucz do harmonii, mądrości, szczęścia. Współcześni Bhutańczycy żyjąc w przeświadczeniu, że ich obowiązkiem jest zachowanie niewinności i strzeżenie tradycji, za wszelką cenę tuszują wszelkie uchybienia i bezeceństwa. A przecież, jak w każdym społeczeństwie, także tu dochodzi do różnego rodzaju przestępstw: kradzieży, rozbojów, pobić, gwałtów, morderstw. 

Kiedy media milczą, władze zamiatają brudy pod dywan, a współobywatele wolą udawać, że nic się nie dzieje, rolę krytyczną wobec systemowych błędów musi przejąć sztuka. Autor Czerwonego fallusa nie boi się zadawać pytań, rozdrapywać blizn czy podważać wielowiekowe buddyjskie prawidła. Jednocześnie nie ma w jego postawie agresji czy chęci zdeptania świętości, porachowania się z fanatykami, wywołania rewolucji obyczajowej. Jeśli szukać odpowiedniej dla niego szufladki byłaby to ta, do której trafiają zaniepokojeni wierni, chcący dla wspólnoty jak najlepiej, raczej jej reformy niż degradacji; tak jak czyniła to postać grana przez Melvila Poupauda w niezwykle wyważonym Dzięki Bogu François Ozona.

Takiego doświadczenia i pewności wobec zasad moralnych, jakimi trzeba kierować się w życiu, może francuskiemu katolikowi pozazdrościć bohaterka Czerwonego fallusa, zaledwie 16-letnia Sangay (Tshering Euden). Jej droga tak naprawdę dopiero się rozpoczyna, choć trzeba przyznać, że wcale nie jest usłana różami. Głównym doznaniem dziewczyny pozostaje wstyd, którego przyczyną wydaje się wyjątkowa profesja, jaką trudni się jej ojciec. Mężczyzna pełni w wiosce zaszczytną rolę atsary, a do jego obowiązków należy m.in. struganie z drewna tytułowych fallusów na odbywające się cyklicznie festiwale. Mają one według pradawnych wierzeń (poprzedzających buddyzm) strzec przed złymi duchami i plotkami. Córka artysty między szkolnymi zajęciami zostaje zaprzęgnięta w ten biznes i musi dostarczać penisy chętnym z okolicy. Tym samym Sangay dla rówieśników, nie przejmujących się aż tak zasadami przodków, staje się pośmiewiskiem. To, co nobilituje ojca, dla niej okazuje się źródłem utrapień. Idzie to zresztą w parze z wpisaną w buddyzm hierarchią płci: bohaterka słyszy od przyjaciela, że w samsarze kobieta musi przeżyć sześć żywotów, by stać się mężczyzną. Już rodząc się, dziewczynki są skazywane na uległość wobec patriarchalnego systemu.

Powróćmy jednak na moment do instytucji atsary. Sama nazwa pochodzi od słowa acharya, co w sanskrycie oznacza świętego nauczyciela. Tym pedagogiem, od którego wywodzi się powstanie tradycji, był żyjący na przełomie XV i XVI wieku lama Drukpy Kunley, nazywany „Szalonym Świętym” lub „Boskim Szaleńcem”, a pierwszym miejscem obrzędów miał być zbudowany na jego cześć klasztor Chimi Lhakhang. Z czasem wytworzył się cały rytuał związany z tym fachem: wybierano bardzo szanowanych obywateli (zawsze byli to mężczyźni), wiedzę przekazywano zazwyczaj synowi lub w przypadku ich braku – uczniom. Oprócz strugania drewnianych penisów na atsarów czekają również inne zadania. Podczas festynów i świąt przywdziewają zdobne szaty, a twarze chowają pod czerwonymi maskami. Nie są to jednak byle jakie maski. Muszą mieć pokaźne nosy, wyszczerzone w komicznym grymasie usta, nieraz dla podkreślenia męskiego charakteru tej postaci dodawano czarne wąsiska, bródkę i krzaczaste brwi, a na głowie wystający czubek z frędzlem.

Atsarzy podczas ludowej zabawy towarzyszą tancerzom, ale nie podlegają żadnej choreografii czy zasadom. Mogą komentować błędy wykonawców, naigrywać się i kpić ze zgromadzonej tłuszczy. Są klaunami i mędrcami w jednej osobie. Dla przybywających gości ich personalia pozostają tajemnicą, a rola w spektaklu wieloznaczna i symboliczna. Nieodłącznym atrybutem trzymanym w ręku są bicz oraz oczywiście drewniany fallus. W Bhutanie na cywilnych budynkach do dziś można spotkać rysunki czerwonego penisa we wzwodzie mające przynosić szczęście, nie można ich umieszczać za to w świątyniach i dzongach, z uwagi na to, że są one miejscami kultu oraz że erotyczne nadruki mogłyby rozpraszać pozostających w celibacie lamów i mnichów.

W filmie Tashiego Gyeltshena przywołanie powyższej kulturowej praktyki służy tak naprawdę wyłuszczeniu, jak ciężko odnaleźć się w bhutańskim społeczeństwie młodym kobietom. Najlepiej obrazuje to znaczący sen, jaki ma Sangay: dziewczyna wracając do domu, umyka przed bandą zamaskowanych postaci (czy to próba grupowego gwałtu? ucisk patriarchatu?). Prześladowcy gonią ofiarę przez pola i zarośla, aż dociera ona do wąskiego mostu. Czy to symbol niewielkiej szansy na powodzenie feministycznych ruchów? A może znak, że przemiany, w tym te uwzględniające potrzeby córek, sióstr i matek,  trzeba przeprowadzać małymi krokami zamiast podejmować radykalne środki?

Widzów obawiających się, że spod ręki filmowców z himalajskiego kraju mogą wyjść raczej niestrawne (patrz: przeraźliwie długie i powolne) dramaty uspokajam, że Czerwony fallus to slow cinema na pół gwizdka. Lav Diaz w momencie, gdy Gyeltshen robi cięcie pewnie zamawiałby drugie piwo i dopiero za jakieś 40 minut wracałby do kamery pozostawionej na statywie w dżungli. Narracja nie jest zatem zupełnie ślamazarna, choć widać, że nie bywa też zbyt pośpieszna. Gdy bohaterka wkracza na filmowane w planie ogólnym zielone pastwisko, będzie miała czas, by dojść do ¾ drogi, zanim montażysta utnie scenę. Twórca słusznie upatrując największej słabości swej produkcji w dialogach podawanych przez niezawodowych aktorów, decyduje się na wiele scen wygranych w ciszy. Pozostawia tym samym nieco czasu na kontemplację pięknej wysokogórskiej przyrody.

Czerwony fallus opowiada o odkrywaniu własnej podmiotowości i o poszukiwaniu przestrzeni na feministyczny głos w bardzo konserwatywnym państwie. To historia nastoletniej dziewczyny stojącej w rozkroku między powinnościami narzuconymi przez tradycję a własnymi potrzebami i pragnieniami. Reżyser meandruje wokół pewnych zdarzeń i obrazów, tworząc swoistą pętlę skojarzeń niczym powtarzane w mantrze wersety. Gdy Przepowiednia Zuri Rinpoche podejmowała kwestię roli kobiet w religijnym aspekcie życia Bhutańczyków, film Gyeltshena idzie o krok dalej i żąda dla mieszkanek Królestwa Smoka czegoś więcej niż tkania kishuthary, czynności uosabiającej absolutną uległość wobec zmaskulinizowanego kultu. Czy jego manifest zostanie dostrzeżony, czy zamieciony pod dywan przez buddyjską cenzurę?

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
czerwony fallus plakat

Czerwony fallus

Tytuł oryginalny: „The Red Phallus”

Rok: 2018

Gatunek: dramat

Kraj produkcji: Bhutan, Nepal, Niemcy

Reżyser: Tashi Gyeltshen

Występują: Tshering Euden, Dorji Gyeltshen, Singye i inni

Ocena: 3,5/5