Czerwony pasek, czerwone gały – recenzja filmu „Szkoła melanżu”

Olivia Wilde to bodaj jedna z najbardziej bezpretensjonalnie zabawnych i barwnych postaci we współczesnym Hollywood. Od pamiętnie bezbłędnych drugoplanówek w lepszych i gorszych blockbusterach, i popularnych serialach, m.in. roli tajemniczej i nietolerującej ściemy Trzynastki w Dr House, przez działalność feministyczną, aktywne role w kampaniach prezydenckich Obamy i Hillary Clinton, występy na Broadwayu i u Ellen DeGeneres, aż po swój doskonale przyjęty reżyserski debiut. Czy Szkoła melanżu, którą sprzedaje się najczęściej jako „Superbad w wersji z laskami”, a która ominęła niestety nasze kina w zeszłym roku i szczęśliwie zawędrowała ostatnio na HBO GO, rzeczywiście jest taka dobra?

Amy (Kaitlyn Dever) i Molly (Beanie Feldstein) to dwie, prawie że eks-licealistki, które nigdy nie należały do najpopularniejszych dziewczyn w szkole. To nie tak, że były wykluczane z jakichś powodów niezależnych od nich – Amy wprawdzie od niedawna funkcjonuje jako jawna lesbijka, ale któż miałby mieć z tym problem w 2019 – po prostu nieprzyzwoicie dużo czasu spędzają nad książkami. Skupiają się na swoich ważkich misjach dostania się do najlepszych możliwych college’ów, tym samym izolując się od innych, z pozoru mniej ambitnych. Popołudnia i wieczory spędzają razem, we „własnym pokoju”, bo tak; na cześć Virginii Woolf, nazywają swoją przestrzeń, pełną plakatów i broszur spod znaków „My Body, My Choice” czy „Black Lives Matter”. W międzyczasie organizują też koła naukowe, na które nikt nie przychodzi i nawet dyrektor (Jason Sudeikis, gwiazda SNL i osobiście partner reżyserki) ma dość naglenia o utrzymanie ich. Dziewczyny non-stop wymieniają między sobą prywatne żarty, te same historie i intelektualne kalambury, zamykając się w błogiej skorupie swojej pozornej nieprzystępności. Są, jak głosi oryginalny tytuł, booksmart, w opozycji do bycia street-smart, czyli posiadania inteligencji społecznej, nabytej w doświadczeniach interpersonalnych i sytuacjach spoza strefy komfortu.

Gdy Molly pewnego razu przypadkiem faktycznie wejdzie w interakcję z grupką ”tych fajnych”, jej cały, latami budowany system wartości, legnie w gruzach. Okazuje się, że te same osoby, które obgadują ją i Amy, te same, które spędzają weekendy imprezując na mieście i robiąc niebezpieczne głupoty, wcale nie mają najgorszych wyników w nauce. Tak naprawdę ich perspektywy akademickie nie różnią się szczególnie od tych kujońskiego duetu. Inni również zbierają gros referencji do prestiżowych uczelni, a mająca łatkę zdziry „Laweta” puentuje rozmowę przechwałką, że poza swoją dobrze znaną sprawnością w „robótkach ręcznych”, miała też wynik bliski 100% na egzaminach SAT. Bo tak, szkoła jest ważna, ale szkoła to nie całe życie.

Chyba łatwo przewidzieć co dzieje się dalej, jeśli widzieliśmy wcześniej jakąkolwiek licealną komedię. Amy i Molly zdają sobie sprawę, że marnują młodość, więc postanawiają zaszaleć, stać się lubiane za wszelką cenę. W przeddzień rozdania dyplomów wpadają w wir imprez, leci gag za gagiem, my na zmianę śmiejemy się i czujemy ciarki żenady z powodu ich niedoświadczenia i towarzyskiej nieporadności, po drodze trochę rozczarowań, kłótnia, coś do popłakania, ale w końcu wszystko się układa i bohaterki zdają sobie sprawę z wartości przyjaźni, czy czegoś tam. Proste i zgoła nieodkrywcze, prawda? Niby tak, ale nie do końca. Szkoła melanżu jak najbardziej uderza w te same nuty, co podobne filmy, korzysta ze schematów dobrze znanych z amerykańskiego coming-of-age, od Szkolnej balangi Linklatera po wspomniany na początku kumpelski klasyk ze stajni Judda Apatowa, który zajawkę fabularną ma niemal identyczną. Robi jednak to wszystko z olbrzymimi pokładami samoświadomości i zawsze jakąś przewrotką w zanadrzu.

Weźmy jedną z wcześniejszych scen, która z początku zdaje się żywcem wyjęta z jakiegoś serialu młodzieżowego czy klipu MTV z lat 80. Zamyślona dziewczyna z tęsknotą spogląda na najprzystojniejszego chłopca w szkole, do którego nie ma odwagi zagadać. Ryan jest skejtem, oglądamy jak jego nogi suną po ziemi na desce w zwolnionym tempie, w tle jakaś cukierkowa piosenka, w której typowy wokalista indie popu rozpływa się nad jakąś „babe” na autotune. Ale chwila, to wcale nie chłopak, Ryan to niebinarna dziewczyna o niepospolitej urodzie, z wadą wymowy, wyluzowanym usposobieniem i… wciąż nieznanymi Amy preferencjami seksualnymi. Ta krótka scena, wraz z kolejnymi dotyczącymi relacji tej dwójki (jak choćby ta mająca miejsce w basenie, fenomenalnie nakręcona), skutecznie wodzi widza za nos, zmieniając powierzchownie kliszowe momenty w świeżą eksplorację queerowej seksualności, ze wszystkimi potencjalnymi rozczarowaniami, źle odczytanymi sygnałami, jakie mogą się przydarzyć niedojrzałej jednostce.

Znowu, to nie jest na pewno film „tylko” o odkrywaniu swojej queerowości przez młodą dziewczynę, jednak ważne jest to, że podejmuje próbę oryginalnego podejścia do wciąż słabo rozpoznanego wątku. Amy nie jest definiowana tu tylko przez swoją lesbijskość, tak jak, co sygnalizuje wcześniej przywołany dialog, popularni nie powinni być definiowani tylko przez swoją popularność, bogaci przez posiadanie dużego domu, sportowcy przez bieganie za piłką, puszczalskie przez puszczanie się, i tak dalej, i tak dalej… 

Szkoła melanżu jest filmem przede wszystkim o tym, jak przestarzałe są szufladki i skróty myślowe odziedziczone np. po filmach Johna Hughesa, szczególnie Klubie winowajców, a które wciąż dla wielu są bezpiecznym fundamentem do budowania narracji o doświadczeniu szkolnym. Tutaj bohaterki uczą się, że tak naprawdę nie ma klik, a przynajmniej nie opartych na tych samych fundamentach, co kiedyś, nie ma „jocków” i „nerdów”, nie ma tylko mądrych i tylko ładnych – każdy jest dużo bardziej złożoną osobą, a współcześni młodzi ludzie dorastają w skomplikowanym świecie, muszą budować dużo bardziej złożoną świadomość społeczną, a jej efektem ubocznym bywają piętrowe tożsamościowe zagwozdki. Młodzież wymyka się więc standardowym etykietkom i potrzebuje innego języka do mówienia o sobie (nieprzypadkowo, choć nie bez odrobiny przesady, parafraza głośnej Patointeligencji w tytule tej recenzji). Ten film jak najbardziej dokłada małą cegiełkę do dywersyfikacji w sposobie portretowania nastolatków w mainstreamowym amerykańskim kinie.

Obraz Olivii Wilde przede wszystkim jednak jest nieziemsko zabawny. Tempo wystrzeliwania kolejnych punchline’ów i gagów sytuacyjnych jest zawrotne, komediowy timing aktorskiego duetu bezbłędny, podobnie jak mniejsze lub większe role i epizody weteranów, jak Lisa Kudrow, czy wschodzących gwiazd, jak Jessica Williams. Każdy bohater jest prawdziwym unikatem i zapada w pamięć, nawet jeśli dostaje trzy linijki dialogu na wykazanie się. Sceny, które każdy widział w wielu innych komediach wiele razy, tu smakują jak zupełnie nowe  – skecz z kategorii „pierwszy raz z narkotykami” nie ogranicza się do śmieszków po joincie, które z początku wszystko zdaje się zapowiadać, a nieoczekiwanie zmienia się w surrealistyczną przygodę po ayahuasce, przedstawioną w formie animacji poklatkowej. To trzeba zobaczyć samemu.

Frenetyczny, często pozbawiony przyczynowo-skutkowości ciąg melanżowych epizodów nigdy nie przestaje bawić, ale też w żadnym momencie nie gubi swojego serca, jakim są dwie bohaterki i otaczający ich ludzie, których nigdy nie należy oceniać po pozorach. Szkoła melanżu może nie drąży w skomplikowanych emocjach tak mocno jak Lady Bird Grety Gerwig czy Ósma klasa Bo Burnhama. Może nie jest tak otwarty i bezpardonowy w dialogu z młodymi ludźmi na trudne tematy, eksponowaniu szerokiego spektrum dziwactw, które dziwactwami wcale nie są, jak netfliksowe Sex Education. Jest jednak zdecydowanie filmem nie dość że niegłupim, to być może najzabawniejszym coming-of-age od lat.

Dawid Smyk
Dawid Smyk

Szkoła melanżu

Tytuł oryginalny: „Booksmart”

Rok: 2019

Gatunek: komedia, młodzieżowy

Kraj produkcji: USA

Reżyseria: Olivia Wilde

Występują: Kaitlyn Dever, Beanie Feldstein, Jessica Williams i inni

Dystrybucja: HBO

Ocena: 3,5/5