Nieśmiertelny – recenzja filmu „Bohemian Rhapsody”

Człowiek chętnie stawia pomniki: bogom, cnotom, wreszcie innym ludziom. Wyniesienie kogoś na piedestał spuszcza zasłonę milczenia na jego wady, słabości, wątpliwości. Wiele wyznaczników kruchego humanistycznego piękna zostaje odrzuconych. Jakim kosztem? Czasem najciekawsze i najbardziej inspirujące historie, bo te obarczone niedoskonałościami, można złożyć z ułomków znalezionych w cieniu wiecznie niezmiennej, pozbawionej uczuć figury.

Queen to jedna z najważniejszych grup w dziejach rocka. Niepodważalne rekordy sprzedaży, zgodne uznanie krytyków, ponadpokoleniowa miłość fanów nie pozostawiają wątpliwości co do miejsca, jakie brytyjska formacja zajmuje w annałach muzyki popularnej. A że kino wspaniale nadaje się do stawiania pomników, kwestią czasu pozostawało, kiedy upomni się ono o Queen, a szczególnie o charyzmatycznego frontmana, Freddie’ego Mercury’ego. Efekt wieloletnich starań przeniesienia na ekran jego biografii rozczarowuje – i to tak mocno, że lepiej byłoby, żeby taka produkcja w ogóle nie powstała.

Droga „Bohemian Rhapsody” na ekrany kinowe nie była usłana różami. Plany powstania filmu opowiadającego o zespole Queen od jego założenia do śmierci Freddie’ego Mercury’ego ogłoszono we wrześniu 2010 roku. Od początku mocno zaangażowani byli dwaj ostatni członkowie grupy, Brian May i Roger Taylor, i nikt nie ukrywał, że to oni rozdają karty. Właśnie z nimi poróżnił się pierwszy poważny kandydat do zagrania frontmana zespołu,  Sacha Baron Cohen. Jego następcą w grudniu 2013 roku został Ben Whishaw (który opuścił projekt półtora roku później). Wobec poważnych problemów ze scenariuszem wydawało się nawet, że film wcale nie powstanie. Tekst autorstwa Petera Morgana („Frost/Nixon”) wyrzucono ostatecznie do kosza, a nowy skrypt napisał Anthony McCarten („Teoria wszystkiego”). Odtwórcę roli Mercury’ego znaleziono dopiero w listopadzie 2016 roku. Został nim Rami Malek, znany z serialu „Mr. Robot”.

Pozostało zatem wybranie reżysera. Przez kilka miesięcy z projektem związany był Anglik Dexter Fletcher („Wild Bill”, „Sunshine on Leith”), lecz na początku 2017 roku wybrano zdecydowanie bardziej znanego i doświadczonego Bryana Singera, specjalistę od wysokobudżetowych hollywoodzkich widowisk. Rozpoczęto więc zdjęcia i wszystko wydawało się w końcu iść zgodnie z planem, gdy niespodziewanie w grudniu produkcję wstrzymano. Powodem było… zniknięcie Bryana Singera. Zgodnie z zapisami umowy Amerykanina zwolniono za to nieodpowiedzialne zachowanie (mówiono o nieustannych kłótniach z Malekiem, choć sam Singer tłumaczył się problemami rodzinnymi) i ściągnięto na plan Dextera Fletchera. Nakręcił on jedną trzecią filmu, lecz – zgodnie z wytycznymi Amerykańskiej Gildii Reżyserów Filmowych – nie został wymieniony w czołówce.

Here we stand or here we fall
History won't care at all

„Bohemian Rhapsody” to wypadkowa starań o „godne” upamiętnienie kolegi przez pozostałych przy życiu członków Queen oraz cynicznego dostosowania się do wymogów przeciętnego widza złaknionego prostej rozrywki upstrzonej gdzieniegdzie złudnymi zapewnieniami o podejmowaniu ważkich i trudnych tematów. Paradoksalnie, jest to chłodno wykalkulowane dzieło korporacyjnych decydentów, tak szyderczo skrytykowanych pod postacią ślepego na przejawy artystycznego geniuszu pracownika EMI, Raya Fostera. Wprawdzie niewątpliwy sukces finansowy upewnił producentów, że ta bezpieczna droga okazała się skuteczna, lecz wielu odbiorców rozczarowanych jest artystycznym kompromisem. U źródeł takiego stanu rzeczy leży fatalny scenariusz autorstwa Anthony’ego McCartena, rozwijającego skrzydła w świecie średniobudżetowych kinowych widowisk.

Proces utrwalania pomnikowego wizerunku Queen i Freddie’ego Mercury’ego zaczęto zatem od wygładzenia biografii zespołu. Wiadomo, że kino rządzi się swoimi prawami i jednym z nich jest dopasowanie faktów do dramaturgii. Jedne wydarzenia są pomijane, inne uwypuklane, jednak to, co uczynił McCarten, nazwać można jedynie celową manipulacją.

Wystarczy spojrzeć na kilka rzucających się w oczy nieścisłości. Queen nie był pierwszą kapelą Farrokha Bulsary, John Deacon nigdy nie należał do Smile, debiutancki album nie był oszałamiającym sukcesem komercyjnym, a solowa kariera Mercury’ego nie oznaczała rozpadu grupy, zatem fikcją są też okoliczności jej „powrotu”. Wiele jest błędów z datowaniem wydarzeń: Queen odwiedzili Brazylię dopiero w 1981 roku, „We Will Rock You” wydano trzy lata wcześniej niż pokazano to w filmie, za to „Fat Bottomed Girls” trzy lata później; natomiast „Bohemian Rhapsody” stał się numerem 1 w Wielkiej Brytanii już w roku wydania. Wszelkie granice zostają przekroczone podczas absurdalnej końcówki, gdy druzgocący wynik badań na obecność wirusa HIV, a tym samym praktycznie wyrok śmierci dla Freddie’ego, staje się tandetnym punktem kulminacyjnym, który scenarzysta bez szacunku dla historii przesuwa swobodnie dwa lata wstecz. Nie wspominam już o pominięciu wszelkich kontrowersyjnych punktów biografii grupy, jak choćby koncertów w Sun City czy mających solidne podstawy oskarżeń o komercjalizację. Widz początkowo wyłapuje pojedyncze nieścisłości, traktując to wręcz jako zabawę, jednak po seansie nie może uwierzyć, jak daleko „Bohemian Rhapsody” odchodzi od rzeczywistości.

If I could only reach you
That would really be a breakthru

Tak swobodne potraktowanie realiów mogłoby zostać wybaczone, gdyby dzieło odznaczało się nienaganną dramaturgią i chociaż angażowało emocjonalnie, skoro scenarzysta nie wierzy w merytoryczną wiedzę odbiorcy. Niestety na tym polu jest jeszcze gorzej. Wydaje się wręcz, że podstawową lekturą McCartena przed stworzeniem scenariusza nie była książkowa monografia Queen, a raczej jeden z podręczników z serii „Scenariopisarstwo dla początkujących”. Historię tak wypruto z emocji, a jednocześnie bez skrupułów zbudowano na kliszach fabularnych, że równie dobrze mogłaby być napisana przez sztuczną inteligencję (co w dobie automatycznych tłumaczeń i rozmów prowadzonych przez Google Translatora nawet by nie dziwiło).

Ponownie spójrzmy ledwie na kilka takich wątków: casus „gorszego” pochodzenia etnicznego, poszukiwanie akceptacji ojca, wewnętrzne rozdarcie wobec nieakceptowanej przez otoczenie orientacji seksualnej, tragiczny geniusz zmagający się z okrutnym losem, człowiek stworzony do wielkości, a przytłoczony przez szary świat i ludzką zawiść. Scenariusz utkany z tak wyświechtanych motywów nie daje atrakcyjnych możliwości realizacyjnych. Dodatkowo McCarten rozmyślnie unika potencjalnie ciekawszych problemów, które mogłyby znudzić odbiorcę innego niż niedzielny zjadacz popcornu. Proces nagrywania „Bohemian Rhapsody” zostaje ukazany w kilku motywacyjnych scenkach, a studyjny etap tworzenia brzmienia zespołu to pasmo oczywistych sukcesów, a nie twórcze poszukiwania.

Zawodzą także odbite od sztancy postacie drugoplanowe: wierna bratnia dusza Mary Austin w nijakiej interpretacji Lucy Boynton, cyniczny biurokrata, fikcyjny Ray Foster (Mike Myers w przerysowanej charakteryzacji na lata 70.) czy wyrozumiały wujek – manager John Reid (w rzeczywistości mocno kontrowersyjna persona). Atrakcyjnie komiksowo wypada za to ubrany w czerń menedżer Freddie’ego, Paul Prenter (zawadiacki Allen Leech) – zaborczy przyjaciel, którego toksyczność bierze się z poczucia krzywdy doznanej w walce z niesprawiedliwą dyktaturą większości.

Pozostali członkowie Queen zostają sprowadzeni do roli muzyków wspierających genialnego lidera, pojawiając się i znikając bez większego wpływu na fabułę. Dobranie aktorów według klucza podobieństwa fizycznego jest ciekawe, jednak sam sposób ich przedstawienia ma jedynie podkreślić wielkość Mercury’ego jako kompozytora i osobowości scenicznej. Trzech „dodatkowych” instrumentalistów i kompozytorów, choć dialogi nieustannie podkreślają ich niezastąpioną rolę w kapeli, to jedynie papierowe postacie scharakteryzowane jedną cechą. Brian May pięknie gra na gitarze (musimy wierzyć na słowo), rozsądny John Deacon z wiecznie zdziwionym grymasem przypadkowo komponuje jedną udaną piosenkę, natomiast „ten mniej inteligentny” perkusista Roger Taylor stanowi tylko obiekt kpin. Rozmijanie się z rzeczywistością jest tak znaczące, że scenarzysta tworzy wręcz zespół od nowa, bez szacunku dla niepodważalnych faktów. Przedstawia Queen jako pozbawiony realistycznych napięć, śmiertelnie poważny twór nazywany górnolotnie „rodziną”.

There's no living in my life anymore
The seas have gone dry and the rain stopped falling

Jednak nawet tak sztampowy tekst mogła uratować osoba zdolnego reżysera. Wszak zdarzyło się tak w przypadku poprzedniej pozycji w dorobku McCartena, którą Joe Wright wyniósł na nowy poziom swym kunsztem, czyniąc z „Czasu mroku” reżyserski majstersztyk zbudowany na fatalnej scenariuszowej podbudowie. W „Bohemian Rhapsody” ta sztuczka się nie udała. Nie wiem, na ile przyczyniły się do tego produkcyjne zawirowania, lecz obraz nie broni się nawet jako popis reżyserskiego rzemiosła.

Dzieło Singera i Fletchera to ledwie przeciętne kino środka, rozpięte między solidnym, lecz pozbawionym autorskiego sznytu produkcyjniakiem a zwykłą, tanią chałturą. Rzekłbym nawet, że haniebną, biorąc pod uwagę możliwości Bryana Singera. Wszak najlepsze jego dzieła, mocno kulejące scenariuszowo, odznaczały się przynajmniej niezłym tempem, wizualnym wyczuciem i zaangażowaniem w komplementarność opowiadanej historii. „Bohemian Rhapsody” sprawia wrażenie zrobionego od niechcenia. Poszczególne sceny bywają luźno powiązane, niechlujnie zmontowane i zaaranżowane bez pomysłu. Lekkie sekwencje o komediowym odcieniu z życia zespołu muzycznego bez ostrzeżenia przechodzą w dramat o poszukiwaniu tożsamości, a wszystko skąpane jest w pstrokatej stylizacji na kolejne dekady. Otoczka ta skrywa niestety całkiem współczesną interpretację realiów epoki. Kostiumy i stylizacje to jeden z elementów, za który wypada pochwalić film, lecz to trochę tak, jakby chwalić malarza, że złożył estetyczny podpis pod jarmarcznym landszaftem.

Living, breathing rock 'n' roll, a godforsaken life
Was it all worth it, was it all worth it all these years?

Osobne miejsce wypada poświęcić omówieniu morderstwa z premedytacją, jakie twórcy filmu popełnili na muzyce Queen. Choć nie należę do zagorzałych fanów tej kapeli, to nie mogę nie docenić niezwykłego wyczucia prądów epoki połączonego z odważnymi eksperymentami, techniczną sprawnością w operowaniu dźwiękiem i niezwykłą łatwością w pisaniu chwytliwych, melodyjnych utworów. Te cechy zapewniły formacji poczesne miejsce w historii muzyki popularnej. Queen to niewątpliwie pomysłowa, wyrazista i bezpretensjonalna muzyka, urzekająca stylistyczną żonglerką i wyrazistym, autorskim stylem, będącym zasługą czterech członków zespołu. Czterech, nie jednego (przy całym szacunku dla nieprzeciętnych możliwości wokalnych frontmana), wbrew temu, co próbuje przeforsować dzieło Singera i Fletchera.

Trzeba doprawdy złej woli, by tak energetyczny, szalony, odważny eksperyment jak „Bohemian Rhapsody” przedstawić bez cienia pomysłu, upchnąć gdzieś pomiędzy bolesne wspomnienia utraconych chwil a walkę z biurokracją. Trzeba wyjątkowej nieczułości, by zilustrować dynamiczne, żywiołowe instrumentalne pasaże i wokalne wykonania z najwyższej półki niewspółgrającymi z muzyką sekwencjami obrazów. Utwory Queen zostają potraktowane jak uciążliwy muzak. Natomiast sceny koncertu Live Aid to bolesny przykład kiczu, mogącego wprawić w zakłopotanie nawet najbardziej wyrozumiałych odbiorców hollywoodzkiej stylistyki. Dynamiczna sekwencja trasy koncertowej Queen II czy znaczący fabularnie fragment zmontowany w rytm „Another One Bites the Dust” to za mało, by uznać „Bohemian Rhapsody” za udany film muzyczny.

Uwaga skupia się tak bardzo na postaci Freddie’ego, że w jego cieniu maleją dokonania Queen jako zespołu. Poza wypunktowaną wyżej nijakością ekranowych wersji Maya, Taylora i Deacona uderza jeszcze zupełne pominięcie jakiegokolwiek kontekstu historyczno-muzycznego. Queen jako grupa nie został wpisany w żadne ówczesne trendy muzyczne, a unikatowy, eklektyczny styl kapeli podsumowano kilkoma frazesami, które w połączeniu z przewidywalnie banalnym doborem piosenek w żaden sposób nie pozwalają zrozumieć, czym brytyjski skład się wyróżniał i dlaczego stał się tak rozpoznawalny.

Love is a roulette wheel
Life is real, life is real

Obciążona tymi błędami produkcja nie pozwala należycie wybrzmieć kluczowej postaci Freddie’ego Mercury’ego w momentami przerysowanej, acz uwodzącej wyczuciem interpretacji Ramiego Maleka. Trzeba przyznać, że to jedyna nieźle napisana postać oparta na rzeczywistej biografii, a nie fantazji scenarzysty. I choć ostatecznie wokalista staje się raczej materiałem na tragicznego herosa, to przez większość seansu sprawia wrażenie człowieka z krwi i kości. Dysonans między protagonistą a jego otoczeniem oraz wewnętrzne sprzeczności, choć nadmiernie podporządkowane widowiskowej dramaturgii, nie odzierają do końca bohatera z dążeń, z którymi może zidentyfikować się widz.

Na szczęście zamiast patetycznych oracji, jakie lubi wkładać McCarten w usta swych bohaterów, Mercury przemawia prostymi słowami zakompleksionego chłopaka chcącego zostać kimś więcej, pragnącego wypełnić uczuciami dojmującą pustkę codzienności. Gdy kamera skupia się na tym ludzkim aspekcie, pozwalając wybrzmieć rozważnie budowanej kreacji Maleka, film rozkwita i zadziwia zupełnie jak jego bohater. Ujmujące szczerością są sceny, gdy wyjawieniu pochodzenia Farrokha Bulsary, skrywanego nawet przed kolegami z zespołu, towarzyszą dźwięki fortepianu zagłuszające niewygodną prawdę; wzruszają sekwencje, gdy Freddie pozwala wybrzmieć niewypowiedzianym uczuciom w formie muzyki, wyśpiewując prosto z serca słowa, których szczerość zaskakuje nawet jego samego.

Choć z filmu nie dowiadujemy się, jak powstaje i czym inspirowana jest twórczość grupy, wierzymy na słowo, gdy rozdrażniony Mercury ruga dziennikarzy domagających się pikantnych szczegółów z jego życia osobistego, frapująco współbrzmiąc ze słynną wypowiedzią Boba Dylana zarejestrowaną przez D.A. Pennebakera w ikonicznym dokumencie „Dont Look Back”: „Wszystko, co powinniście o mnie wiedzieć, jest w moich piosenkach – wystarczy słuchać”. Z podobną rozwagą rozegrany zostaje wątek miłosny: zwykle pozostający w niższych rejestrach, niedopowiedziany, acz rozczulający, szczególnie gdy rezonuje z problemem akceptacji przez ojca Freddie’ego. Niestety równie czysto nie brzmią zapewnienia o organicznej jedności zespołu Queen, nie przekonują dowody na ich sceniczną charyzmę czy muzyczne wizjonerstwo. Gdy tylko kamera oddala się, by pokazać kogokolwiek poza postacią wokalisty, obraz traci na wiarygodności, zaskakując serią potknięć, którym można było zapobiec i porzucając intymny portret człowieka na rzecz wykuwania bezdusznego, pozbawionego kontrowersji pomnika nadludzkich osiągnięć.

Here we are
Born to be kings
We're the princes of the universe

Nie oznacza to bynajmniej, że film o Mercurym byłby od razu lepszy jako skromne, niskobudżetowe dzieło. Mainstream może być twórczy, może budować zaskakujące narracyjne konstrukcje z faktów czy odnajdywać uniwersalne prawdy, nie dostosowując rzeczywistości do nierzeczywistych założeń. Pozostając w kręgu biograficznego kina brytyjskiego o artystach, można wspomnieć choćby „Johna Lennona. Chłopaka znikąd” Sam Taylor-Wood o młodości Beatlesa – produkcję nierozmijającą się znacząco z faktami, w wyraźnym autorskim stylu, zarówno przystępną dla przypadkowego widza, jak i szanującą fanów zespołu. W „Bohemian Rhapsody” wyrazistość stała się ofiarą bezpiecznej przeciętności, żeby nie powiedzieć – cynicznej (choć spełnionej) kalkulacji na zysk. Rodzi to uzasadnione obawy o efekty dwóch rozpoczętych już przedsięwzięć: „Rocket Mana” w reżyserii Dextera Fletchera i niezatytułowanego jeszcze projektu o Johnie Lennonie i Yoko Ono w reżyserii Jeana-Marca Vallée, do którego scenariusz pisze Anthony McCarten.

Cóż ma pozostać w świadomości widza po seansie „Bohemian Rhapsody”? Przede wszystkim triumfalna poza Freddie’ego Mercury’ego podczas Live Aid – brawurowy gest człowieka, który stał się legendą. To kolejna ikona popkultury pozbawiona wad. Nadludzka postać przeglądająca się w wodach Jeziora Genewskiego teraz patrzy na świat także z ekranu kinowego niczym heros, po śmierci zaproszony do boskiego rewiru. Cóż, spiżowi bohaterowie też są potrzebni. Mit został utrwalony, pieniądze policzone, a głosy niezadowolenia? Kto by się nimi przejmował. Show must go on!

Wojciech Koczułap
Wojciech Koczułap

Bohemian Rhapsody

Tytuł oryginalny: Bohemian Rhapsody

Rok: 2018

Gatunek: dramat biograficzny

Kraj produkcji: Wielka Brytania / USA

Reżyser: Bryan Singer

Występują: Rami Malek, Allen Leech, Lucy Boynton i inni

Dystrybucja: Imperial Cinepix

Ocena: 2/5