Myślę, więc jestem – recenzja filmu „Blade Runner 2049”

Ostatnie lata w Hollywood to wciąż napływająca fala nostalgii. Producenci prześcigają się w pomysłach na reaktywację kolejnych kultowych marek. Wszak za przywołanie dziecięcych wspomnień dzisiejsi trzydziestolatkowie chętnie sięgają do portfeli. Czy nowy Blade Runner to tylko kolejny pretekst do drenażu naszych kieszeni, czy może Denis Villeneuve stanął na wysokości zadania i jego film okazał się spełnionym artystycznie, godnym spadkobiercą arcydzieła Ridleya Scotta?

Rok 2049. Minęło 30 lat od ostatniej wizyty w skąpanym w deszczu Los Angeles. Na pozór wiele się nie zmieniło. Te same ciasne uliczki, azjatyckie knajpy, stragany i wszędobylskie neony. Jeśli jednak przyjrzeć się uważniej, można dostrzec, że gotycką architekturę i styl art déco powoli zaczyna zastępować sterylny minimalizm. Nad zagraconymi wnętrzami dominuje laboratoryjny chłód.  W tym na poły odhumanizowanym świecie, natchniony wizjoner Niander Wallace (Jarred Leto) po latach wznawia produkcję replikantów. Zbuntowane niedobitki starszych wersji wciąż jednak ukrywają się na wolności, profesja łowcy androidów nie poszła więc całkowicie w odstawkę. Tytułowy Blade Runner to oficer K. (Ryan Gosling). Poznajemy go w trakcie misji, której celem jest wysłanie kolejnej ofiary na zasłużoną emeryturę. Pozornie rutynowe zadanie stanie się dla bohatera katalizatorem wielkich zmian i pytań natury egzystencjalnej oraz pretekstem do poszukiwań Ricka Deckarda (Harrison Ford), zaginionego przed laty łowcy.

Villeneuve już na wstępie pokazuje, że nie ma zamiaru poprawiać Scotta, a jedynie dopełnić jego wizję. Kontynuacja traci kameralny wydźwięk na rzecz rozbudowy świata przedstawionego. Akcja często ucieka od zurbanizowanych przestrzeni do wielkich połaci syntetycznych plantacji, czy ruin Las Vegas, w których odbijają się echa dawnej świetności. Lokacje, scenografia, kompozycja kadru, gra światłocieniem i temperaturą barw udowadniają wielki talent operatorski Rogera Deakinsa oraz potwierdzają, jak wielkim estetą przywiązanym do szczegółów jest reżyser.  Ten film trzeba obejrzeć na dużym ekranie! Nie jest to może maestria na miarę zdjęć Jordana Cronenwetha, ale brakuje naprawdę niewiele, a trudno mierzyć się z absolutem. 

Hans Zimmer w roli kompozytora niestety nie spisuje się już tak dobrze. Po stokroć wołałbym muzykę autorstwa Jóhanna Jóhanssona, z którym reżyser współpracował już przy okazji „Sicario” i „Nowego początku”. Jego dronowe, minimalistyczne, przeciągnięte dźwięki idealnie wpasowałyby się w portret bezdusznego, dystopicznego świata. Lecąca na autopilocie, większa niż życie, muzyka Zimmera nie do końca oddaje nastrój filmu. Chociaż mam wrażenie, że i tak stara się hamować, bo kiedy trzeba, potrafi umiejętnie operować ciszą. Najlepsze momenty, to te, kiedy dźwiękowo nawiązuje do syntezatorów Vangelisa. Zakładam, że to efekt pracy drugiego kompozytora –  Benjamina Wallfischa.

„Blade Runner 2049” to uczta dla oczu, ale nie ma mowy wyłącznie o pięknej wydmuszce. Villeneuve nie zapomina o tym, co w cyberpunku najważniejsze, czyli o rozważaniach na temat istoty człowieczeństwa. Co nas definiuje jako ludzi? Czym różni się maszyna od człowieka? Sam główny wątek to w większości mozolnie prowadzone przez K. kryminalne śledztwo, co podkreśla noirowy rodowód opowieści, ale odrobinę rozczarowuje łopatologiczną konkluzją i zbyt dużą stawką, o jaką toczy się gra, a co za tym idzie zbędną heroizacją bohatera. Wybaczam, bo nawet jeśli scenariusz ma słabsze momenty, reżyser potrafi zamaskować je hipnotycznym prowadzeniem akcji. Nie boi się przeciągać scen, dając widzowi w spokoju kontemplować kadry, czy skupiać na naznaczonej cierpieniem twarzy Goslinga. Niedzielnych odbiorców może to uśpić czy odrzucić, ale miłośnicy arthouse’u spod znaku slow cinema będą usatysfakcjonowani.  Zabieg raczej niespotykany w hollywodzkich superprodukcjach za kilkaset milionów dolarów.

To właśnie w szczegółach tkwi największa siła tego dzieła. Sceną wartą odnotowania jest walka we wspomnianym zrujnowanym Las Vegas. Lokacja w fascynujący, symboliczny sposób przedstawia konfrontację przyszłości z przeszłością, co obrazują zacinające się hologramy gwiazd klasycznego Hollywood i śpiewającego Elvisa Presleya. Prawdziwy diament kryje się jednak między wierszami, a ściślej w pobocznym wątku relacji K. z jego wirtualną miłością Joi (Anna de Armas). Bardzo w duchu prozy Dicka, ale też do złudzenia przypominający film „Ona” Spike’a Jonze’a. Joi jest programem o holograficznej postaci pięknej kobiety. Czy naprawdę potrafi czuć i kochać, czy jest tylko produktem zaprogramowanym na zaspokajanie potrzeb swojego właściciela?  Łączy się z tym jedna z najciekawszych scen erotycznych, jakie widziałem. 

Całościowo nowy „Blade Runner” nie otwiera tak dużego pola do interpretacji jak oryginał, zbyt często wykłada kawę na ławę, a żadna rola emocjonalnie nie zbliża się do występu Rutgera Hauera i jego monologu o łzach na deszczu. Pozostaje jednak jednym z najlepszych  science fiction ostatnich lat, tworząc na kanwie oryginalnej marki autorską wizję Villeneuve’a, korespondującą zarówno z jego poprzednimi produkcjami, jak i dziełem Scotta. 

Grzegorz Narożny
Grzegorz Narożny
blade runner plakat

Blade Runner 2049


Rok: 2017

Gatunek: science fiction

Twórcy: Denis Villeneuve

Występują: Ryan Gosling, Ana de Armas, Jarred Leto, Harrison Ford i inni

Ocena: 4/5