Bez przebaczenia – recenzja filmu “Ballada o Busterze Scruggsie”

Mogę się mylić, ale premiera najnowszego dzieła braci Coen została nieco zlekceważona, nie zupełnie pominięta, ale właśnie zlekceważona. Po festiwalu w Wenecji, gdzie “Ballada o Busterze Scruggsie” otrzymała całkiem wysokie noty, a od Jury nagrodę za scenariusz, ani widzowie, ani krytycy nie wydawali się spragnieni finalnego produktu.

Być może winy za letnie nastroje upatrywać trzeba w niezbyt lubianym hołdzie dla dawnego Hollywoodu, jakim było ich poprzednie dokonanie, czyli “Ave, Cezar!”, albo w fakcie, że twórcy zdecydowali się zamiast w kinie pokazać film tylko na platformie Netflix. Wielu fanów martwiły także wieści, że produkcja miała początkowo powstawać jako miniserial, ale potem zdecydowano się zarzucić taką formę i wypuścić jednak pełny metraż, ale sklejony z kilku części, będących namiastkami dawnych odcinków. Czy te obawy okazały się słuszne?

Przede wszystkim plotki krążące wokół produkcji zdementowali sami twórcy. W wywiadzie dla rosyjskiego „Ogonioka” (przedruk w „Forum”, nr 23/2018) Ethan Coen mówił: Informacja o tym, że nasz film miał być początkowo serialem telewizyjnym, a następnie stał się pełnometrażowym filmem fabularnym, który powstał z myślą o konkursie Festiwalu Filmowego w Wenecji, nie jest prawdziwa. Nigdy nie planowaliśmy, że powstaną jakieś oddzielne odcinki, od razu pracowaliśmy nad pełną antologią. Więc film, który zaprezentowaliśmy w Wenecji, to dokładnie ten, nad którym pracowaliśmy od samego początku i który planowaliśmy w taki właśnie kształcie od początku.

Przede wszystkim na początku trzeba zrozumieć, jaki cel założyli sobie autorzy “Fargo”. Spotkałem się z kręceniem nosem, że poszczególne nowele są nierówne, jedni wolą pierwsze utrzymane w komediowym-absurdalnym stylu, ziewają na tych poważniejszych. Inni doceniają właśnie te posępniejsze opowieści, gardząc tymi z początku filmu. Niektórych w ogóle nie przekonuje konstrukcja całości. Ile ludzi, tyle opinii, ale pragnę zauważyć, że bracia nigdy nie zaprzedali się jednemu gatunkowi, jednej poetyce. Ba, są znani z tego, że wyważali drzwi prawie każdego schematu, przetwarzali, redefiniowali, pastiszowali, dodawali zawsze od siebie trzy grosze. Nie mają jednego przepisu, zawsze szukają nowych środków wyrazu i formy, która może wypełnić ich niezwykłą wyobraźnię. Po obsypanym Oscarami “To nie jest kraj dla starych ludzi”, mrocznej konstatacji o kondycji człowieczeństwa, nakręcili “Tajne przez poufne”, pełną kiczu i dowcipasów komedię kryminalną, a potem znowu zmienili ton i dostarczyli “Poważnego człowieka” będącego słodko-gorzką przypowieścią.

Ballada o Busterze Scruggsie Netflix 1
„Ballada o Busterze Scruggsie” / Netflix

W “Balladzie o Busterze Scruggsie” Coenowie oddają pokłon westernowi. Kilka lat temu umoczyli nogi w tej rzece, kręcąc adaptację powieści Charlesa Portisa “Prawdziwe męstwo” (w 1969 roku Henry Hathaway nakręcił jej pierwszą wersję, dziś pamiętaną raczej dzięki oscarowej kreacji Johna Wayne’a). Tym razem zamiast skupić się na jednej historii, bracia decydują się na sześć krótszych, ale dzięki temu podejmują ambitną próbę metakomentarza do różnych odmian gatunku. Tak naprawdę zabawa w tę grę ma sens dla widza, który zna większość klasyki z Dzikiego Zachodu, żeby wychwytywać bogactwo, jakim mieni się stworzony, a raczej odtworzony przez nich świat. Tu rzucana nazwa miejscowości, ubiór postaci czy typ osobowości może nakierowywać na sławnych poprzedników, na żelazne pozycje kowbojskiego kina.

Oto w pierwszych sekundach otwiera się przed nami księga  “Ballada o Busterze Scruggsie i inne opowiadania o Dzikim Zachodzie” ozdobiona na okładce czaszką leżącą pod drzewem o gałęziach wygiętych fantazyjnie przez pustynną suszę. Konstrukcja filmu została doskonale przemyślana. Co prawda poszczególne nowele mają inny czas trwania – Coenowie kręcą jak im w duszy gra, a nie jak James Benning, któremu podpowiada matematyka – ale każda z nich zostaje poprzedzona cytatem i kolorowym obrazkiem, jak w książkach dla dzieci. Podobnie jak w całej swojej filmografii, autorzy “Bartona Finka” również tutaj stosują płodozmian. Nastrój, natężenie czarnego humoru, przemocy, gadatliwość postaci zmieniają się w każdej z części. Nawet pogodna, rozświetlona słońcem aura przepełniająca pierwsze z nich ustąpi w końcu nocnym mrokom i załamaniom pogody. Im bliżej końca, tym powaga i poziom komplikacji będą rosły.

Ethan i Joel Coenowie podejmują się realizacji wielowątkowego westernu na podobnych zasadach jak niegdyś twórcy “Jak zdobyto Dziki Zachód”. Technicolorowa epopeja o losach rodu Prescottów przyciągała – oprócz przekrojowego spojrzenia na mitologię amerykańską – sławami przed kamerą, takimi jak: Henry Fonda, Gregory Peck, James Stewart czy John Wayne. Produkcja z lat 60. jest dziś oglądana raczej z politowaniem nad naiwnością pewnych rozwiązań formalnych czy ze smutną konstatacją, jak nieuczciwie potraktowani zostali rdzenni mieszkańcy Ameryki, choć nadal ma w sobie obezwładniający, trudno wytłumaczalny urok. Nowelowa konstrukcja i interesująca obsada to również domena “Ballady o Busterze Scruggsie”, w której wystąpili m.in. Liam Neeson, James Franco, Brendan Gleeson. Ich wizja wydaje się o niebo bogatsza głównie z uwagi na wiedzę o gatunku i jego poszczególnych odmianach: przez trącący dziś myszką klasyczny western, jego włoskiego kuzyna spaghetti western i przeróżne europejskie próby, łącznie z charakterystycznym dla Europy Wschodniej osternem, przez łamiący konwencję acid western reprezentowany przez Alejandro Jodorowsky’ego („Kret”) czy Jima Jarmuscha („Truposz”) oraz antywesterny Sama Peckinpaha i Roberta Altmana, aż po współczesne reinterpretacje motywów z Dzikiego Zachodu (Quentin Tarantino, S. Craig Zahler, znakomite “Pięć Palców dla Marsylii” z RPA)

„Ballada o Busterze Scruggsie” / Netflix

Mając szeroki wachlarz możliwości, bracia zabierają się z animuszem do poszczególnych modułów filmu. Kluczowe wydaje mi się to, że korzystają oni z westernowego dorobku w sposób kompleksowy. Ikonografia gatunku, chyba najlepiej spośród wszystkich skodyfikowana, zostaje tu wprost przepisana na poszczególne epizody. Z najważniejszych motywów pojawiających się wcześniej w tego typu filmach brakuje jedynie ataku na pociąg (a o tym traktował pierwszy przedstawiciel westernu, czyli “Napad na ekspres” Edwina S. Portera z roku 1903). Są tu zarówno otoczone pustyniami i kanionami miasteczka, w których obowiązkowo musi być saloon pełny skorych do mordobicia rzezimieszków, bar z pianinem połączony z domem publicznym oraz główna arteria, gdzie odbywają się pojedynki rewolwerowców. Znajdziemy też opuszczone banki czekające tylko na spryciarzy wyglądający szybkiej fortuny poprzez grabież oszczędności ubogich farmerów, czy obwoźne teatry dostarczające niewykształconej gawiedzi rozrywki i zapomnienia od trudów codziennego znoju. Nie zabraknie poszukiwacza złota, kolonizowania Zachodniego Wybrzeża i idących za tym karawan osadników narażonych na bezwzględne ataki Indian oraz podróży dyliżansem.

Film zaczyna się od epizodu nazwanego tak samo jak całość, czyli “Ballada o Busterze Scruggsie”. Oto nasz bohater (w tej roli Tim Blake Nelson), zwany też Słowikiem z San Saby: białe lico, kapelusz i uniform, takoż umaszczony koń imieniem Stary Dan, w ręku gitara, na ustach pieśń. Kamera zagląda do środka instrumentu, zniekształcając dźwięk, a echo śpiewu odbija się w kanionie. Twórcy “Big Lebowskiego” tworząc tytułową postać nawiązują do tradycji lat 30. i 40. ubiegłego wieku, gdy popularni byli tzw. śpiewający kowboje (singing cowboys). Byli oni zwyczajowo obsadzani jako postaci rozbawiające publikę i zarazem wykonujące przeboje country, a najbardziej znanym spośród nich był Gene Autry. W Europie Wschodniej musi zrodzić się porównanie do czechosłowackiej komedii “Lemoniadowy Joe” Oldřicha Lipský’ego. Oczywiście tutaj zostaje wszystko wzbogacone o absurdalny humor i nagłe wybuchy przemocy charakterystyczne dla twórczości Coenów. Nie zdradzając finału tej krótkiej nowelki, warto wspomnieć, że pojawia się tu nawiązanie do pastiszu gatunku, jakim byli “Szybcy i martwi” Sama Raimiego, a także odnotować fakt, że dochodzi do starcia białego kowboja (symbolizującego westerny klasyczne, dziś uznawane przez wielu niesłusznie za ramotę) z nieznajomym rewolwerowcem odzianym w czerń i grającym na… harmonijce (jasne nawiązanie do filmów Sergio Leone z “Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” na czele).

Druga część, trwająca niecałe 10 minut, której gwiazdą jest James Franco, koncentruje się na napadach na banki i konsekwencjach tego procederu. Charakteryzuje się wyższym stężeniem dowcipu, z tym że okazuje się on głównie wisielczy. Powraca tu, przewijający się przez całą twórczość Coenów, motyw fatum. Zaprawdę niezbadane są wyroki losu – w jednej chwili wyciągasz rękę po fortunę zgromadzoną przez okolicznych ranczerów, by za moment wisieć na suchej gałęzi. Gdzieś w gwiazdach jednak zapisano naszą historię i jej kres, nawet strzały i toporki Komanczów czy stróże prawa chcący wymierzyć sprawiedliwość muszą się z tym liczyć. W ogóle bohaterowie poszczególnych nowelek “Ballady o Busterze Scruggsie” muszą zmagać się z tym, że świat nie będzie im składał wszystkiego u stóp. Raczej trzeba o coś zawalczyć, ale nigdy nie wiadomo – Dziki Zachód kryje sporo niespodzianek. Zza wzgórza nagle może wychynąć zgraja rozszalałych Indian, rywal strzelić bez ostrzeżenia w plecy, a nadjeżdżający z oddali kowboj zwiastować zarówno ratunek, jak i zgubę.

„Ballada o Busterze Scruggsie” / Netflix

Na przewrotności ludzkiego losu twórcy skupiają się także w trzeciej opowieści. W obwoźnym teatrze, grającym każdego dnia w innej osadzie, małomówny dyrektor (Liam Neeson) ma tylko jedną gwiazdę – pozbawionego rąk i nóg aktora. Kalectwo artysty nie przeszkadza nikomu, nie należy do spektaklu. Widownia zapełnia się dzięki oratorskim zdolnościom kadłubka. Popisowym numerem staje się recytacja sławnego w kręgach anglosaskich romantycznego sonetu Percy’ego Bysshe’a Shelleya “Ozymandias”, listów Lincolna czy fragmentów Konstytucji. Jednak na horyzoncie pojawia się szansa na większy zysk. Okazuje się, że publika woli oglądać liczącego kurczaka (mrugnięcie okiem do fanów “Stroszka” Wernera Herzoga). Wydaje się, że to komentarz do sztuki i jej degrengolady. Kino niegdyś uważane za mniej szlachetne niż jej starsze siostry – literatura, teatr czy malarstwo – z czasem przeszło z etapu jarmarcznej uciechy na wyższy poziom. Teraz, jak sugerują autorzy “Bracie, gdzie jesteś?”, znowu zamiast tworzenia kina inspirującego dąży się do powielania schematów i schlebiania niskim gustom, tylko by zyskać poklask i zarobić.

Operator Bruno Delbonnel, który pracował już z braćmi na planie “Co jest grane, Davis?”, dostaje pełne pole do zaprezentowania swych niezwykłych umiejętności. Pięciokrotnie nominowany do Oscara Francuz wykorzystuje tu swój kunszt w podobnym stopniu jak dawniej w filmach Jean-Pierre’a Jeuneta (“Amelia”, “Bardzo długie zaręczyny”) czy Aleksandra Sokurowa (“Faust”, “Frankofonia”). Kadry są nieraz poddane znacznym modyfikacjom barwnym, dzięki color gradingowi obraz upodobniono do klasycznych westernów, będących emanacją zachwytu technicolorem. Poszczególne ballady zostają obdarzone wyjątkowym kodem wizualnym współgrającym z ich charakterem. Ta o Busterze Scruggsie zostaje opowiedziana w łagodnych barwach, bliskich naturalnemu oświetleniu – na zewnątrz rażące słońce, wewnątrz niemal wyczuwalne na ciele promienie przebijające przez szczeliny. Kolejna nowela nurza się już w musztardowej toni, by w trzeciej oddać dyktat mieszance scen montowanych na kontraście pogrążonej w mroku publiczności i mocno oświetlonego aktora grającego na deskach teatru. Widać tu też wielką konsekwencję w łączeniu nastrojowego oświetlenia z odpowiednimi dekoracjami, kostiumami czy charakteryzacją: kadłubek o bladym licu zazwyczaj otoczony zielenią, dyrektor pojawiający się w półcieniach lub w śnieżnej scenerii, burzący jej biel swym ciemnym ubiorem, czy w końcu iskrzący się neonową czerwienią dom publiczny.

Pastiszowanie zachłyśniętego technicolorem westernu lat 50. ma swoją kulminację w czwartej noweli traktującej o samotnym poszukiwaczu złota. Odrealniona estetyka, w której każdy kolor otrzymywał zbyt duże natężenie, wymagała niegdyś niezwykle skomplikowanego i kosztownego procesu. Otóż czarno-białe negatywy były równocześnie naświetlane przez trzy różne filtry (czerwony, niebieski, zielony), co wymagało użycia na planie ogromnych kamer oraz mocnego sztucznego oświetlenia. Delbonnel używa tej zapomnianej techniki (czy raczej ją imituje), by zaprezentować scenkę rozegraną w przededniu gorączki złota. Trawa jest zieleńsza niż zwykle, niebo i potok migają jaskrawą niebieskością, motylki beztrosko latają wokół białych kwiatów, ptaki wesoło świergolą, a reklamę Milki dopełnia wałęsający się jelonek. Scena żywcem wyjęta z jakiejś zapomnianej animacji Disneya. Bohater grany przez Toma Waitsa wkracza w ten idylliczny obrazek z gracją buldożera w amazońskim lesie. Jego siwa broda, chciwość i zaradność kojarzą się z oscarową kreacją Waltera Hustona w “Skarbie Sierra Madre”. Niczym pokraczna wersja jednego z siedmiu krasnoludków (“Hej ho, hej ho, do pracy by się szło”) śpiewem zawłaszcza dziewiczą dotąd łąkę, by wprowadzić w okolicy swoje porządki.

„Ballada o Busterze Scruggsie” / Netflix

Z dialogów można z powodzeniem wyłowić informacje, dzięki którym zdolny kartograf narysowałby mapę Dzikiego Zachodu, tej nigdy nieistniejącej krainy, a jednak tak bliskiej, opartej gdzieś na rzeczywistych zdarzeniach historycznych, społecznych uwarunkowaniach i iskierce fantazji hollywoodzkich scenarzystów. Oto nowela o Busterze dzieje się w Zachodnim Teksasie, pokrytym głównie piachem i kurzem. Druga z nich rozgrywa się w Algodones w Nowym Meksyku nad rzeką Rio Grande, wyznaczającą kiedyś granicę między Meksykiem a krótkotrwałą Republiką Teksasu, a dla nas ciekawszą ze względu na film Johna Forda należący do “trylogii kawaleryjskiej”. Nazwa wydaje się wybrana nie całkiem przypadkowo, bo Los Algodones leżące w meksykańskim Baja California graniczy ze słynną Yumą w stanie Arizona. To tam zmierzali Glenn Ford i Van Heflin w klasyku Delmera Davesa i lata później Christian Bale i Russell Crowe w remake’u autorstwa Jamesa Mangolda. A tacy erudyci filmowi jak Coenowie wiedzą pewnie doskonale, że na miejscowej pustyni kręcono kilka innych hitów, w tym “Powrót Jedi” czy “Gunga Din”. Dla odmiany trzecia nowela (ta z teatrem) przenosi akcję gdzieś w Góry Skaliste, w śnieżne krajobrazy znane z takich filmów jak “Wielka cisza” czy “McCabe i pani Miller”, a kolejna (o poszukiwaczu złota) na Alaskę. W balladzie numer pięć karawana wozów z osadnikami (tak, niechybnie muszą się tu pojawić Indianie) zmierza do Oregonu, a wśród nich panna Alice Longabaugh (grana przez Zoe Kazan). Po drodze muszą jednak dotrzeć do Fortu Laramie (leżącym dziś w stanie Wyoming). Ta kluczowa placówka dla ekspansji amerykańskiej na zachód ku wybrzeżom Oceanu Spokojnego, ważne miasto handlowe oraz jankeska baza wojskowa, miała przyjemność zainspirować kilkanaście produkcji filmowych, m.in. dwa seriale (“Lawman ABC i “Laramie NBC), “Mściciela z Laramie” w reżyserii Anthony’ego Manna z wielkim Jimmym Stewartem oraz nagrodzonego czterema Oscarami “Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida”.

W ostatniej opowieści pędzący dyliżans podąża do Fortu Morgan w Kolorado. Geograficzna ciekawostka nieistotna dla fabuły, ale ważna w kontekście osadzenia wydarzeń – akcja musi się dziać po roku 1866, kiedy Camp Wardwell nadano obecną nazwę. To hołd dla klasycznego filmu Johna Forda z 1939 roku, pisarstwa Agathy Christie i tarantinowskiej “Nienawistnej ósemki”. W dyliżansie jedzie pięciu pasażerów: Anglik, Irlandczyk (Brendan Gleeson), Francuz, traper oraz stara dewotka. W jednym powozie spotykają się różne nacje i poglądy polityczne. Nietrudno się domyślić, że podczas wspólnej podróży rozegra się studium charakterów, a sojusze i wypowiadane przez postaci sądy będą ulegać zmianom na skutek nagłych wydarzeń.

Całość produkcji sprzedaje ponury (choć przecież co krok rozbijany dowcipem) obraz Stanów Zjednoczonych. Wszak Coenowie nigdy nie oszczędzali swojej Ojczyzny i raz po raz dekonstruowali mity założycielskie Ameryki, w “Hudsucker Proxy” podważali kapitalistyczną machinę, w “Co jest grane, Davis?” czy “Poważnym człowieku” przekonywali, że wcale los nie zależy od naszej ambicji i zdobywanych umiejętności. “Ballada o Busterze Scruggsie” pomimo gracji, z jaką bracia ją zrealizowali, pozostaje zbiorem niezwykle gorzkich, choć uniwersalnych miniatur filmowych, w których odbija się także obecna rzeczywistość. Netflix w końcu doczekał się godnego pochwały filmu fabularnego, być może dzięki niemu młodsze pokolenia nie zapomną o dziś nieco zakurzonych dziełach gatunku.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Ballada plakat

Ballada o Busterze Scruggsie

Tytuł oryginalny: „The Ballad of Buster Scruggs”

Rok: 2018

Gatunek: western, czarna komedia

Kraj produkcji: USA

Reżyser: Joel Coen, Ethan Coen

Występują:  Tim Blake Nelson, Willie Watson, Clancy Brown i inni

Dystrybucja: Netflix

Ocena: 3,5/5