Puszka Pandory – recenzja filmu „Annabelle: Narodziny zła”

Uniwersum “Obecności” rozrasta się coraz bardziej, po dwóch odsłonach walki z demonami małżeństwa Warrenów, i nieudanej “Annabelle”, przyszedł czas na drugą część tej ostatniej. Na horyzoncie widać też już kolejny spin-off, czyli “The Nun”. Sądząc po zniżkowej formie tego horrorowego serialu w najbliższych latach czeka nas sporo odgrzewanych kotletów. Czy “Annabelle: Narodziny zła” jest jednym z nich czy może udało się opowiedzieć o przeklętej lalce w świeży sposób?

Pierwszy film o lalce Annabelle udowodnił, że brak umiaru może zaważyć na ostatecznym sukcesie projektu. Być może ten spin-off powstał zbyt prędko — cyniczni producenci starali się w końcu wykorzystać świetną passę „Obecności”, powtórzyć jej wysokie dochody i popularność. Widzowie, którzy zakochali się w wizji Jamesa Wana oczekiwali jednak stonowania jump-scarsów, twórczego wykorzystania schematów rządzących horrorami, nutki oldskulowego straszenia dźwiękiem i ruchami kamery. Może dlatego przy drugim podejściu twórcy uniwersum grozy ze stajni Warner Bros. poszli po rozum do głowy i postanowili pójść wydeptanymi ścieżkami. Nie przyznając się do całkowitej porażki uczynili oni z ”Annabelle: Narodzin zła” drugą część, która tak naprawdę jest prequelem filmu z 2014 roku. Fabuła zostaje zatem osadzona w latach 50. minionego wieku, dzięki temu staje się jeszcze bardziej analogowa i zbliżona do klasyki gatunku.

Zaczynamy od idyllicznego obrazka: w wyjętym niczym z „Niebiańskich dni” Terrence’a Malicka domostwie mieszka szczęśliwa rodzina Mullinsów. Głowa rodziny, Samuel (nieco zapomniany przez kino Anthony LaPaglia) trudni się lalkarstwem, a jego żona Esther (znana z „Homeland” Miranda Otto) zajmuje się domem. Oboje szaleją za swoją córką Bee. Dziewczynka na oko ma 6, może 7 lat i w głowie jej głównie harce, np. odciąganie rodziców od nudnych obowiązków zabawą w chowanego. Kiedy towarzysząca mi podczas seansu młodzież zaczyna właśnie ziewać, historia przyspiesza. Podczas powrotu z kościoła (znak to Mullinsowie są wierzącą familią) wydarza się wypadek. Nasza słodka Bee ginie pod kołami nadjeżdżającego automobilu.

Po 12 latach do tego samego domu przybywa siedem niewiast: zakonnica i jej sześć podopiecznych. Strapiony tęsknotą za zmarłą córką i chorobą żony, Samuel postanawia przygarnąć sierotki pod swój dach. Na wstępie jednak wyznacza granice swawoli nowych lokatorek — sypialnia Esther i pokój Bee nie mogą być przez nie odwiedzane. Dodatkowo ten drugi zostaje zamknięty na klucz. Jak wiemy z „U progu tajemnicy” Fritza Langa (lub po prostu z pokrętnej logiki działań bohaterów horrorów) właśnie te pomieszczenia staną się dla wesołej gromadki siostry Charlotte najbardziej kuszące. W końcu zakazy są tylko po to, żeby je obchodzić i łamać. Najbardziej rezolutne z dziewczynek, Janice i Linda nie bez pomocy mrocznych sił otworzą Puszkę Pandory, która przyniesie ku uciesze moich popkornowych kompanów festiwal straszydeł.

Na stołku reżysera „Annabelle: Narodzin zła” zasiadł David F. Sandberg. Przyznam, że nie lubię jego debiutanckiego „Kiedy gasną światła”, bo zmarnował świetny koncept ze swojej krótkometrażówki, oddając władzę nad widzem przejaskrawionym efektom dźwiękowym i jump-scarsom. Młodemu reżyserowi trzeba jednak przyznać, że bezbłędnie umie zadbać o zbudowanie entourage’u dla opowiadanej historii. Zerknijmy na początek filmu. Samuel w swojej pracowni, niczym mitologiczny Wulkan w kuźni pod Etną, produkuje lalkę numer jeden z limitowanej edycji. Po skończonej tytanicznej pracy orientuje się, że pod drzwi została wsunięta mała kartka z napisem “Znajdź mnie”. Wychodzi, jak się okazuje, ze stodoły, żeby szukać zguby. Jednym ustanawiającym ujęciem Sandberg pokazuje nam niemal całe terytorium, w którym będą rozgrywać się koszmarne wydarzenia. Po lewej widzimy wspomnianą stodołę z pracownią lalkarską, po prawej dwupiętrowy imponujący dom. Wokół góry i nic więcej — jesteśmy zatem na pustkowiu. Nikt nie usłyszy krzyku ofiar, odsiecz przybędzie z pewnością za późno.

Szwedzki twórca nie wymyśla oczywiście prochu, filmy o nawiedzonych domach i opętanych przez siły nieczyste lalkach mają swoje prawidła. Dlatego bez większych oporów podczas poznawania nowego lokum przez dziewczynki co rusz podsuwa widzowi tropy. Zamknięte drzwi, winda gastronomiczna, studnia, strach na wróble są niczym gadżety wręczane Jamesowi Bondowi na początku każdego odcinka serii przez kwatermistrza MI6 – wiadomo, że w odpowiednim czasie muszą zostać wykorzystane. Do połowy film działa doskonale na zasadzie podjudzania naszej wiedzy o gatunku, potem zaczyna się odhaczanie kolejnych atrakcji, jak w lunaparku. Przyznam się, że jeżdżenie non stop na karuzelach przyprawia mnie o mdłości, więc druga część filmu przyniosła mi więcej cierpienia niż przyjemności. Pół biedy, gdy Sandberg wykorzystuje pomysły wypróbowane w swoich wideo-zabawach kręconych za psi pieniądz, w domowym zaciszu, zawsze z żoną Lottą Losten jako ofiarą nadprzyrodzonych sił (”Attic Panic” – żarówki, prześcieradło, „Closet Space” – szafa). Gorzej, kiedy wyraźnie traci panowanie nad dziełem i ulega gustom masowym, aby finisz był krwawy, bombastyczny i pełen zwrotów akcji.

Nie obarczam winą za zmarnowany potencjał tylko reżysera. Najwięcej zarzutów mam do scenarzysty, czyli Gary’ego Daubermana. To jego skrypt położył „Annabelle” z 2014 roku, a i tym razem nie pomógł w osiągnięciu sukcesu. Niepewność i lęk kreowane ze znawstwem przez Sandberga zostają zaprzepaszczone przez wysyp niesamowitości i nieracjonalne decyzje bohaterów (przy całym zrozumieniu jak głupio potrafią zachowywać się horrorowe pionki). Swoją drogą ten pan napisał także nadchodzący wielkimi krokami remake „It” (adaptacja powieści Stephena Kinga), a także szykowany na przyszły rok spin-off „The Nun”. Strach się bać, co z nimi będzie.

Umiejętnie budowany mroczny nastrój, choć tak zmaltretowany przez orszak dziwadeł i nadmiernego przyspieszania „dziania się” na potrzeby spektaklu, nie zdałyby się na wiele, gdyby nie kreacje aktorskie. Szczególne uznanie należy się młodym aktorom. Talitha Bateman jako Janice (jej brat Gabriel zagrał w „Kiedy gasną światła” i poprzedniej „Annabelle”) przez większą część filmu skupia na sobie uwagę widza. Urocza blondyneczka — coś pomiędzy Teresą Palmer a Jennifer Lawrence — tak naprawdę nie ma w sobie nic z dziewczyny z sąsiedztwa, nosi w sobie jakąś tajemnicę. Równie interesująca jest znana z „Ouija: Narodziny zła” Lulu Wilson jako Linda. Jej pełna buzia o wielkich oczach wprost idealnie nadaje się do odmalowywania emocji.

Mając tak zdolne odtwórczynie i niewątpliwy talent w kreowaniu atmosfery niepokoju Sandberg zaprzepaścił, jednak ostatecznie ten twórczy potencjał. ”Annabelle: Narodziny zła” cierpi na podobne bolączki jak poprzedni film reżysera. Nadmiar, eksces i wyskakujące licho potrafią zepsuć każde horrorowe widowisko. Pozostaje wierzyć, że Szwed nauczy się z czasem, że kino jak zemsta smakuje lepiej na zimno i że minimalizmem można ugrać dużo więcej niż się wydaje.

Maciej Kowalczyk
Maciej Kowalczyk
Annabelle: Narodziny zła - plakat

Annabelle: Narodziny zła



Rok: 2017

Gatunek: horror

Twórcy: David F. Sandberg

Występują: Stephanie Sigman, Talitha Bateman, Lulu Wilson i inni

Ocena: 2,5/5