Iluminacja – recenzja filmu „Ad Astra”

James Gray to jeden z najbardziej “europejskich” twórców we współczesnym Hollywood. Taki auteur w starym stylu, który jakby przypadkiem kręci kino (pozornie) gatunkowe, z wielkimi gwiazdami w głównych rolach. Jego obrazy są dalekie od postmodernistycznej ironii i popkulturowego zachłyśnięcia, elementów tak charakterystycznych dla współczesnych blockbusterów. Aż prosi się o zakwalifikowanie go jako przedstawiciela odradzającej się ostatnio “nowej szczerości”¹. Co jednak stanie się, gdy dostanie dużo większy niż zwykle budżet, zrealizuje epickie science fiction, a w głównej roli obsadzi Brada Pitta?

Podobno na planie “Blade Runnera 2049” któryś z producentów zapytał Denisa Villeneuve, czy ten zdaje sobie sprawę, że właśnie kręci najdroższy arthouse’owy film w historii kina. Porażka finansowa tamtego projektu powinna dać wielkim studiom do myślenia, jeśli chodzi o  inwestowanie w podobnie ryzykowne przedsięwzięcia z reżyserami niebędącymi Spielbergiem czy Cameronem. Jednak “Ad Astra” Graya jeszcze ciekawiej byłoby skonfrontować z innym, rozczarowującym dla wielu “kosmicznym filmem” z ubiegłorocznego festiwalu w Wenecji — “Pierwszym człowiekiem”, bardziej lubianego przez publiczność twórcy podpadającego pod filozofię New Sincerity, Damiena Chazelle’a. Obraz z Ryanem Goslingiem, zamiast sprawdzić się jako pokrzepiająca amerykańskie serca opowieść o sukcesie, sile charakteru i wielkich krokach dla ludzkości, okazał się ciężkostrawną, elegijną dokumentacją procesu żałobnego i emocjonalnego zobojętnienia, związanego z poświęceniem pracy astronauty.

Brad Pitt, podobnie jak Gosling, nie boi się trudnych ról, ani kina artystycznego (“Zabójstwo Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda”, “Drzewo życia”) i jego kreacja, na której opiera się cały dramaturgiczny ciężar filmu, nadaje na podobnych rejestrach emocjonalnych, co tamtejsza interpretacja Neila Armstronga. Stoicyzm, sprawiający wrażenie wypracowanego w ciężkich bólach, beznamiętnie i precyzyjnie artykułowane odpowiedzi do pytań zadawanych przez program do psychologicznej ewaluacji, nadmierna wręcz kontrola nad każdym wdechem i wydechem. Widz, oswajając się z twarzą astronauty Roya McBride’a przy licznych w obrazie zbliżeniach, zacznie funkcjonować niemal jak wspomniana sztuczna inteligencja, reagując na każde odbiegające od normy drgnienie mięśnia twarzy mężczyzny, odsłaniające głęboko skrywaną pod tą skorupą wrażliwość. Dzieje się to choćby w ekspozycyjnej scenie odprawy, w której bohater dowiaduje się, że osoba, której odnalezienia ma się podjąć i prawdopodobnie odpowiedzialna za trwającą na Ziemi energetyczną katastrofę, może być jego własnym ojcem (Tommy Lee Jones). Wbrew pozorom, nie tak trudno się z tym człowiekiem zidentyfikować.

Stworzenie postaci, których istotą jest emocjonalna represja zawsze będzie wyzwaniem zarówno aktorskim, jak i scenariopisarskim. W tym przypadku Gray, współscenarzysta Ethan Gross oraz Pitt wyszli zwycięsko, choć wspierani nierzadko irytującymi komunałami zza kadru, to jednak zaprowadzili nas w intrygującą podróż do “jądra ciemności” człowieczeństwa, przenosząc faustowskie dylematy, dotyczące poznania za wszelką cenę, w realia niedalekiej przyszłości — wciąż wczesnej, jednak tak samo mało owocnej jak obecnie, kolonizacji kosmosu. Obraz jest przede wszystkim nakierowanym na studium psychologiczne bohatera dramatem o stracie, nieprzepracowanych emocjach i zapomnieniu o tym, co najważniejsze w pogoni za tak zwanymi “wyższymi celami”. Mówi się o filmie wręcz, że nie wierzy w naukę, że zupełnie ona twórców nie interesuje. I nie chodzi tu o kwestie nurtujące niegdyś choćby Lema, potencjalnych ograniczeń naszych narzędzi poznawczych, a wręcz stawianie tez, że nadmierne pokładanie nadziei w logikę i matematyczną doskonałość doprowadzi nieuchronnie do dehumanizacji, czy utraty piękna tkwiącego w błogiej niewiedzy.

Mamy więc do czynienia z dramatem psychoanalitycznym o poszukiwaniu nieobecnego (i wątpliwego moralnie) ojca, traktatem filozoficznym o esencji człowieczeństwa oraz opowieścią o eksploracji kosmosu z przekazem paradoksalnie anty-astronautycznym, w którym pasję odkrywania obcych planet, zastępuje przykry widok Starbucksa i Subwaya na Księżycu oraz niebezpieczne wyładowania antymaterii z Neptuna. Gdzie tu miejsce dla zwykłego widza, który przyszedł po garść frajdy, widowisko z Bradem Pittem w roli głównej za blisko 100 milionów dolarów? Tu chyba wchodzi w grę pewien kryzys tożsamości, związany z burzliwą historią produkcyjną filmu i prawdopodobnie wielokrotnym przepisywaniem scenariusza. Otóż obraz Graya próbuje być też sporadycznie kinem akcji w starym stylu, z pełnymi realizacyjnego rozmachu i praktycznych efektów sekwencjami, w których słyszalne stają się echa m.in. “Ósmego pasażera Nostromo” Ridleya Scotta czy serii “Mad Max” George’a Millera (kręcony w kalifornijskiej Dolinie Śmierci księżycowy pościg). Choć udane, zupełnie burzą rytm filmu, często gubią też zarówno wewnętrzną, jak i przyczynowo-skutkową logikę narracji. Szczególnie dotkliwie nadwątla to warstwę moralną obrazu, gdy w kluczowych momentach za bardzo zaczniemy się zastanawiać, jak wiele istnień ludzkich niektórzy z bohaterów mają na sumieniu i jak małe ma to dla nich konsekwencje. 

Nasycą się za to na pewno esteci, bo choćby scenografia jest tu absolutnie mistrzowska — realistyczna, retro i psychodeliczna – często równocześnie. Wiele przepięknych ujęć przestrzeni kosmicznej w obiektywie Hoytemy (tego samego, który filmował inne epickie widowisko, “Interstellar” Christophera Nolana), monumentalne jazdy po nowo odkrywanych skrawkach filmowej rzeczywistości i hipnotyzująca ścieżka Maxa Richtera. Jest tu naprawdę sporo do pokochania, przyjemnych wspomnień po seansie, nawet jeśli w trakcie trochę przysypiamy. Bo to w rzeczy samej raczej mało odkrywcza historia, apoteoza międzyludzkich więzi, skomplikowanego świata wewnętrznego poharatanych przez życie mężczyzn, w której bohaterowie przychodzą i odchodzą (inne wielkie nazwiska poza Pittem, czyli przywołany TLJ, Donald Sutherland i Ruth Negga nie dostają więcej niż 10 minut czasu ekranowego), ekspozycja bywa niezgrabna, a wiele istotnych zagwozdek pozostaje nierozstrzygniętych. 

“Ad Astra” ma ambicje sięgania absolutów, jednak często tylko ślizga się po powierzchni, ucieka się do skrótowych rozwiązań i nie potrafi pogodzić owych aspiracji z atrakcyjną rozrywką. Często jest jak gra komputerowa, z wplecionymi w mechanikę wyborami moralnymi, w której po zasiekaniu setek adwersarzy gracz musi wysłuchać kilkuminutowej rozprawy o wartości życia. Imponująca porażka.

¹ New Sincerity”; zob. np. K. Cykorz, Nowa szczerość. Propozycje, “Ekrany” 2019, nr 2, s. 24-29

Dawid Smyk
Dawid Smyk
ad astra plakat

Ad Astra

Tytuł oryginalny: „Ad Astra”

Rok: 2019

Gatunek: dramat, sci-fi

Kraj produkcji: USA

Reżyser: James Gray

Występują: Brad Pitt, Tommy Lee Jones, Ruth Negga i inni

Dystrybucja: Imperial – Cinepix

Ocena: 2,5/5